Dawno temu, w czasach chronicznego braku pieniędzy i beztroskiego studenckiego pijaństwa, kolega mój pracował w agencji reklamowej. Z racji tego, że agencja obsługiwała młodzieżowe marki i musiała mówić młodzieżowym językiem, regularnie miał dostęp do badań, które szukały odpowiedzi na pytanie, co aktualnie jest na fali a co pierwszym krokiem do towarzyskiej śmierci. Pamiętam ubaw, jaki mieliśmy, gdy pewnego dnia przyniósł taką wybadaną świeżynkę, z której wynikało, że jak się chce komuś dosrać na temat jego wyglądu, trzeba powiedzieć stary, wyglądasz jak młody ojciec.
Dziesięć lat później moje poczucie humoru nieco się zmieniło…
Przy okazji urodzinowych kinderbali spotykam różnych ojców – mniej lub bardziej w moim wieku, na tym, czy innym stanowisku – ale wielu z nich wygląda jak z tego powiedzonka. Co prawda jeżdżą dobrymi samochodami, noszą ubrania z drogimi metkami, ale fizycznie widać, że lata świetności mają już za sobą – że przestali być już młodymi bykami, że etap prężenia torsów już dawno za nimi. Co prawda noszą dobre koszule i jeszcze lepsze perfumy, ale pod koszulami to już długa prosta – i to nie TA prosta, która powinna być prosta jak najdłużej.
Dzieciaty facet po trzydziestce to często smutny widok. Jeszcze niedawno był młodym bogiem, imprezował do rana, panny rwał na lewo i prawo – a potem ciach – świat wali mu się na głowę, obowiązki mnożą jak króliki, sen staje się luksusem a kredyt i coraz trudniejsze utrzymanie tempa w pracy sprawiają, że wygląda jak własne wspomnienie.
Trzydziestka to idealny czas na ucieczkę w pracę. Z jednej strony jest świetna wymówka od domowych obowiązków, z drugiej argument w postaci muszę zarobić na rodzinę, w końcu jestem za kogoś odpowiedzialny. W pracy je się byle co, byle szybciej. W piątek obowiązkowy reset – bo przecież piątunio, piąteczek i nie po to się zaharowuję, by nie móc drinka wypić. Pizza, telewizor i brak ruchu – bo przecież nie po to zapierdalam w robocie, by jeszcze się mordować w tych resztkach wolnego czasu, które mi zostały – i tak powolutku, wieczór za wieczorem, z młodego aktywnego faceta robi się stary dziad.
Mając na głowie dziecko i kredyt bardzo łatwo jest się wplątać w nadmiar oczekiwań i obowiązków. Niewiele też potrzeba, by wchodząc w nową rolę potraktować ją zbyt ambicjonalnie – tym bardziej, że wszyscy wokół oczekują, że będziesz zaradnym nowoczesnym ojcem . Gdy wszyscy wokół cię nakręcają łatwo jest dać się ponieść i ustawić sobie poprzeczkę na poziomie olimpijskim do którego, poza Siergiejem Bubką, mało kto jest w stanie doskoczyć.
Osławiony kryzys wieku średniego, młode kochanki i sportowe samochody to nic innego jak spóźnione pytanie co ja najlepszego zrobiłem ze swoim życiem? Gdzie się pogubiłem? Czy to do końca ma tak wyglądać?. Nagle w okolicach czwartego krzyżyka zmęczony organizm opuszcza gardę pozwalając dojść do głosu tłumionemu samczemu instynktowi, który każe zdobywać – by zanim wejdziesz w ostatnią przedemerytalną prostą jeszcze trochę użyć i poczuć się jak ten sam facet, który dwie dekady temu myślał, że świat należy do niego.
Mając 32 lata obudziłem się w ciemnej dupie. Moje życie przypominało szamotaninę pomiędzy obowiązkami a weekendowym odreagowywaniem. Nie widziałem sensu tego co się dzieje a świadomość, że (jak byłem wówczas przekonany) tak ma być do końca, doprowadzała mnie do szału. Kołowrót praca-dom wysysał ze mnie całą chęć do życia. Byłem zmęczony, sfrustrowany i nie widziałem żadnego sensu. Mój związek trzymał się chyba tylko dlatego, że nie miałem siły powiedzieć pierdolę, mam już dość.
Bieganie, które miało być remedium na rosnący bęben (nie ma to jak zajadać i zapijać frustrację) szybko okazało się być świetną terapią. Nie dlatego, że ma jakieś cudowne właściwości – bo ich nie ma. Pierwsze biegowe sukcesy pokazały, że mam na coś wpływ, mogę coś zmienić, coś osiągnąć i być z siebie dumnym. Dumnym na płaszczyźnie, która jest moja i tylko moja; nie w związku z graną społecznie rolą – bycia dobrym ojcem, czy świetnym fachowcem – tylko dumnym z siebie, jako faceta, że zrobiłem coś, co wydawało mi się nieosiągalne. Że ja, samiec, przekroczyłem swoją granicę.
Testosteron plus tysiąc.
Bieganie pozwoliło mi wyjść z błędnego koła. Uczucie uwięzienia w codzienności może nie znikło – bo cały czas mam świadomość ciążących obowiązków – ale dostało przeciwwagę, pojawił się neutralizator. Chujowy dzień w pracy, czy kłótnię z żoną można było po prostu wyjść i zabiegać.
W końcu interesowałem się czymś kompletnie oderwanym od pracy. Miałem swój czas resetu, czyszczenia głowy, wyrzucania mentalnych śmieci.
CrossFit, który pojawił się dwa lata później, wziął to co przyniosło bieganie i pomnożył razy dziesięć. Sportowa zajarka zmieniła się w pełnowymiarowego zajoba i tak, jak kiedyś narzekałem, że nie mam pasji poza pracą (taka wada robienia tego, co się lubi) tak teraz miałem coś totalnie oderwanego od codzienności i obowiązków; co dawało mi furę radości i spełnienia.
Znalazłem swoją pasję.
Mam znajomych, którzy tak jak ja kiedyś twierdzą, że nie mają siły ani czasu na sport – bo przecież praca dom, obowiązki. Patrzę na nich i wiem, że to najkrótsza droga do kryzysu wieku średniego – włożyć sobie społeczne chomąto, zapomnieć o sobie i swoich potrzebach – bo tak wypada, bo taki etap w życiu, bo kiedyś odpocznę a na razie trzeba zapewnić byt rodzinie i dobry start dziecku. Zapierniczają po naście godzin dziennie, zarabiają świetne pieniądze, jeżdżą drogimi autami, wieczorami piją drogie alkohole, ale gdy nadarza się okazja zrobić weekendowego grilla z kolegami – brak im czasu – bo mają TYLE rzeczy na głowie.
Jeśli mówisz, że nie masz czasu na pasję/sport bo masz rodzinę, kredyt i obowiązki, zastanów się, co jest dla Ciebie ważne. Czy ten samochód, którym pokazujesz obcym ludziom, jaki to zajebisty nie jesteś jest Ci na pewno potrzebny? Czy musisz tak harować na wycieczki, ciuchy i gadżety? Czy to, że poświęcisz swoje zdrowie psychiczne w imię granych społecznie ról to opłacalny deal? Czy warto być zmęczonym i sfrustrowanym (a w efekcie nieobecnym) by zapewnić dziecku dobry start?
Czy to naprawdę taka fajna perspektywa pierdolnąć na zawał w sile wieku?
Nie chodzi o to by uwierzyć, że sport jest panaceum na wszystko – bo nie jest. Są tacy, którzy go szczerze nie znoszą i jest to dla mnie OK. Chodzi o to, by nie dać się zwariować. Poluzować to chomąto granych społecznie ról i mieć dla siebie chwilę oddechu. Nie cotygodniowy reset nad drogą flaszką, dzięki której poczujesz, że coś z tej harówki masz, ale regularne przejście w mentalny tryb czuwania – choćby raz na kilka dni.
Nie twierdzę, że CrossFit, czy ogólnie rzecz biorąc sport nagle zmieni twoje życie – ale moje zmienił. Nie rozwiązał moich problemów, ale dał dystans i odskocznię, dzięki którym mogę złapać oddech i mam więcej pary do codziennej szamotaniny. Pozwolił poczuć się dumnym z siebie jako faceta na czysto zwierzęcym poziomie, sprawił, że przestałem się czuć jako dodatek do kredytu hipotecznego. Daje mi dużo codziennej frajdy i jestem dzięki niemu szczęśliwszy.
W filmie chłopaki nie płaczą jest kultowa już scena, w której jeden z bohaterów mówi zastanów się, co lubisz robić – i rób to. Rzecz jasna, życie to nie film i najczęściej robimy to, co musimy; ważne jednak jest aby mieć to coś, co się lubi, co daje spełnienie i satysfakcję i robić to tak często, jak to tylko możliwe.
Ważne jest by nie dać się skotłować, stłamsić, nie pozwolić sobie zdziadzieć za młodu.
Zeskoczyć z równi pochyłej, zanim dopadnie Cię kryzys wieku średniego.
Wpis odzyskany z archiwalnej strony.
Zobaczcie, co tym razem mam ciekawego w tym ważnym temacie