Lifestyle

Przynęta na sportowca

Wszyscy je znamy – obrazki z napakowanymi bestiami przypominającymi potwory z gier komputerowych, albo odwodnionymi modelkami prężącymi się w najróżniejszych pozach. Do tego jakiś infantylny tekst w stylu Paulo Coehlo albo buńczuczne hasło nakazujące zignorować ból – i to ma nas zmotywować do tego, by od wziąć się za siebie, zrobić coś ze sobą – a najlepiej to zmienić swoje życie.

Nigdy nie rozumiałem fenomenu tych motywatorów- być może dlatego, że od co najmniej dekady uczulony jestem na pierdolenie farmazonów i psychologię dla pensjonarek. Mało co mnie irytuje tak, jak okrągłe prawdy o życiu; proste recepty na szczęście powtarzane bezmyślnie przez ludzi, którzy bardzo by chcieli wierzyć w to, co mówią, tylko za cholerę nie znajduje to przełożenia na rzeczywistość.
Prawdę mówiąc wkurwiają mnie te obrazki, bo są zwyczajnie szkodliwe. Stwarzają atmosferę nieustannej gonitwy, ciągłego zapieprzania po większego bica, czy jędrniejszy zadek. Głosząc gdy odpuszczasz, ktoś trenuje by skopać ci dupę albo jesteś tak dobry, jak twój ostatni trening nakręcają spiralę sportowego pierdolca. Tworzą jakiś chory klimat, w którym nie liczy się nic poza kilogramami i centymetrami w obwodzie.

Kiedyś bardzo mocno działały mi na wyobraźnię historie ludzi, którzy pokonując ból dokonywali rzeczy niesamowitych – biegli maraton z połamaną stopą, czy robili Iron Mana na protezach. Chciałem tak jak oni stać się nieczułym na ból – skończyło się to kontuzją, szczęśliwie tylko jedną i niegroźną. Zrozumiałem, że nie tędy droga, że osiągnięcia ekstremalne nie są dla ludzi normalnych. Że ci wszyscy ludzie ze sportowego świecznika mają swojego, czasem solidnych rozmiarów sportowego zajoba, który popycha ich do rzeczy niemożliwych.
Ja takiego zajoba nie mam, dla sportu nie poświęcę życia ani zdrowia –  więc nie mam co iść ich śladem.

Nigdy nie interesowałem się sportem.  Jak każdy dzieciak z mojego pokolenia, dzięki telewizji satelitarnej  przeszedłem etap kompletnego świra na punkcie NBA i zagrałem na śmierć chyba ze trzy tureckie koszulki z logo Chicago Bulls – ale z tego wyrosłem zanim skończyła się podstawówka. Po studiach, jak każdy chyba facet przeżyłem kilka zrywów siłownianych, które skończyły się, zanim się na dobre zaczęły. Na mecze nie chodziłem, piły w TV nie oglądałem, Gołocie nie kibicowałem – śmiało mogę powiedzieć, że sport mi koło wentyla latał. Za to NBA 2k16 grałem na konsoli wiele razy, ale to coś innego niż sport – bo gra.

Zacząłem biegać bo sprowokował mnie kumpel – grubszy ode mnie o dobre 10 kilo, biegał po 10 km a mnie cholera brała, bo spodni dopiąć nie mogłem. Pozazdrościłem a potem jakoś samo poszło – ale o tym już pierdylion razy pisałem…

Nie motywują mnie sportowcy z czołówki. CrossFitowy światek jara się Froningiem, Klokovem, Fraserem, czy piękną i silną Camille Leblanc-Bazinet, a dla mnie mogłoby ich nie być. Nie patrzę na nich, nie inspiruję się nimi bo wiem, że ich wyczyny są kompletnie poza moim zasięgiem. Są ode mnie dziesięć lat młodsi, trenują dziesięć lat dłużej, poświęcają temu całe swoje życie – gdzie mi, normalnemu facetowi z etatem i rodzinnymi obowiązkami równać do nich. Przecież to absurd! Owszem, podziwiam ich osiągnięcia, bo robią rzeczy nieprawdopodobne, ale nie ciągnie mnie do ich ciężarów, czy wyników, bo wiem, że równie dobrze mógłbym marzyć o dzikim seksie z Monicą Bellucci.

Nie motywuje mnie też czołówka polskiego CrossFitu – bo większość z niej to ludzie, którzy pracują w fitnesie, są trenerami, instruktorami, pokończyli AWFy, czy choćby licea sportowe. Sport w ich życiu obecny jest od 10-20 lat; w tej, czy innej formie uprawiają go od zawsze. Gdzie mi tam do nich z moimi czterema – pięcioma treningami w tygodniu po półtorej godziny. Aby móc choćby pomyśleć o dorównaniu do ich poziomu musiałbym rzucić pracę, rodzinę i skupić się na nadrabianiu straty –  w tym samym czasie oni szli by do przodu; młodsi, z większym doświadczeniem… Byłoby to mniej więcej tak samo sensowne, jak fantazjowanie o wspomnianej już Monice Bellucci.

Nie motywują mnie zamieszczane na facebooku zdjęcia sześciopaków, czy kilogramów na sztandze. Dziwnym trafem, gdy sprawdzam profil autora, czy autorki takiej fotki, zazwyczaj okazuje się, że jest trenerem personalnym, instruktorką fitness, czy też w inny sposób ze sportem ma do czynienia od bardzo dawna, a już na pewno kilkukrotnie dłużej ode mnie. Patrzę na te foty i wiem, że to efekt długich lat codziennej pracy; że to nie jest zwykły Kowalski, który pewnego dnia pomyślał pierdolę, wstał od korpobiurka i postanowił zmienić swoje życie.
Nie jest to nikt, z kim mógłbym się identyfikować.

Motywują mnie wyniki ludzi takich, jak ja – zwykłych Kowalskich, czy Malinowskich, dla których sport jest odskocznią od codzienności, którzy mają dzieci, rodziny, obowiązki. Którzy nie mają czasu na dwa treningi dziennie i ścisłe przestrzeganie diety. To jest dokładnie ten sam mechanizm, który sprowokował mnie do biegania.  Gdyby mój kolega był wysportowanym, szczupłym Adonisem, jego kilometry nie zrobiłyby na mnie żadnego wrażenia,  ponieważ podświadomie bym to sobie zracjonalizował, skwitował tekstem w stylu tak, pewnie, z jego formą to se można… i odkapslował kolejne piwko. Ponieważ jednak byliśmy w podobnej (ekhem!) formie jego wynik był czymś, co racjonalnie było w moim zasięgu. Nie miałem żadnej wymówki, żadnego wykrętu.
Nie miałem innego wyjścia jak ruszyć dupę z domu.

Dziś motywuje mnie frajda, jaką daje pokonywanie swoich ograniczeń. Jeszcze trzy lata temu ledwo dopinałem spodnie, dziś bez problemu robię dziesięć pompek w staniu na rękach, wchodzę na kółka, drążki, lada moment zacznę chodzić na rękach. Kiedy myślę o tym, jak wielką drogę przeszedłem, jestem zwyczajnie dumny z siebie. Mogłem jak większość moich znajomych ugrząźć  w schemacie praca-dom-wieczorne piwko- spodnie o numer większe. Byłem w nim, siedziałem w  tej koleinie i chuj mnie jasny strzelał, po czym z niej wyszedłem (raczej wytruchtałem) i robię rzeczy, od których znajomi robią duże oczy.
Największe oczy  robię jednak ja sam. Jak dzieciak cieszę się z każdego małego sukcesu – powtórzenia więcej, urwanych kilku sekund. Daje mi to niesamowitą przyjemność i nakręca do kolejnych treningów. Gdy przebieram się w sportowe ciuchy i wychodzę na salę przestaję być ojcem, mężem, architektem informacji. Staję się sportowcem i jestem na swojej małej olimpiadzie.

Dużą radość daje mi też obserwowanie znajomych w boxie. Dawno nie widziany kolega, który ostatnim razem skakał double po 5-7 sztuk a dziś napiernicza je w ilościach przemysłowych; koleżanka, która robi pierwsze siłowe podciągnięcie – ich małe sukcesy cieszą może nie tak, jak własne, ale dają pozytywnego kopa, nakręcają do dalszej pracy.  Szczególnie gdy wiem, że są to ludzie bez sportowej przeszłości, tacy jak ja – bo z całym szacunkiem dla każdego wysiłku, dużo większe wrażenie robi na mnie (przykładowo) rwanie z 3/4 masy ciała u kogoś, kto przygodę ze sportem zaczął rok, dwa lata temu, niż u harpagana, który  aktywność fizyczną uprawia od dekady i ma mięśnie jak anakonda.

Jeśli coś mnie rozpieprza –  są to historie zwykłych ludzi. Staruszka ciągnąca 7 dych w martwym ciągu, matka trojga wyglądająca jak supermodelka, otyła kobitka robiąca pierwszego box jumpa. Rodzina, otyłość, starość –  to są rzeczy codzienne, życiowe, które prędzej czy później dotkną większość z  nas. Mało kto skończy z osiągami Ryśka Froninga, czy figurą Camille – mogę śmiało założyć, że takich będzie niewielu – ułamek, promil. Rysiek jest dla mnie tak abstrakcyjny jak randka z Salmą Hayek, jest nierzeczywisty, totalnie poza zasięgiem – zaś staruszka, czy matka trojga to są historie prawdopodobne, z którymi mogę się identyfikować  –  i pewnie dlatego tak mocno na mnie oddziałują.

Przy całym sceptycyzmie wobec zewnętrznych motywatorów uważam, że jeśli są zapalnikiem,  komuś pomagają wyjść z domu –  to świetnie  – tylko na litość kogokolwiek, niech nie będą tak naiwne.
Motywacja która nie skończy się słomianym zapałem musi być w środku. Nie musisz budzić się codziennie pełen zapału i energii – bo wszyscy mamy gorsze dni – ale musisz mieć w sobie tę potrzebę zrobienia czegoś. Musisz chcieć. Jeśli nie chcesz – żaden obrazek cię nie zmotywuje. Żaden sześciopak, zgrabna dupka, czy dwie stówy na sztandze nie popchną cię do wyjścia w mrok i ziąb o szóstej rano.

Najważniejsze to mieć z tego przyjemność –  bo to ona jest największą gratyfikacją. Trzeba to lubić, czerpać radość z mozolnego parcia do przodu i cieszyć się małymi  kroczkami – bo wymarzonego siebie nie zobaczysz jeszcze baaardzo długo, albo wcale (pamiętajmy, że apetyt rośnie w miarę jedzenia).

No i trzeba być troszeczkę pierdolniętym –  bo przecież nikt normalny nie robi TAKICH rzeczy 😉

 P.S. Długo szukałem możliwie głupiego motywatora na cover wpisu i najgłupszy, jaki znalazłem, mieścił się na facebookowym profilu bieganie.pl.
To nie jest atak na biegaczy. Sorry – takie mamy memy 😉

Wpis odzyskany z archiwalnej strony.

(2) Komentarze

  1. W internecie zawsze można znaleźć ciekawą lekturę. Zobaczcie, co tym razem wypłynęło

  2. Temat na czasie i bardzo istotny. Zapraszam do klikania i czytania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *