Lifestyle

Jak CrossFit trenować i nie zbankrutować

Jednym z pierwszych pytań, jakie zadaje sobie człowiek zaczynający przygodę ze sportem jest dlaczego te ciuchy są tak cholernie drogie? Pytanie to pada bez względu na dyscyplinę – czy to bieganie,  CrossFit, triatlon, czy cokolwiek innego – zadaje je sobie każdy początkujący, a i do weteranów wraca ono raz po raz.
Najtańszy jest chyba basen –  bo ciężko jest zbankrutować na kąpielówkach i okularkach – ale co do tego nie mam wątpliwości, więc napiszę chyba 😉

Odpowiedź na pytanie dlaczego CrossFitowe ciuchy są takie drogie jest banalna –  są drogie, ponieważ robi je duża sportowa korporacja. Nie dlatego, że CF jest modny (abstrahując od tego, czy jest, czy nie) tylko dlatego, że robi je Wielka Sportowa Marka. Nie jest to tylko przypadłość Reeboka – dla porównania proponuję przejść się po salonach Najka, Adidasa, czy Pumy – ceny będą porównywalne – a to dlatego, że ciuchy markowe są po prostu i zwyczajnie  W CHUJ drogie.

Czy za ceną idzie jakość? Powiem szczerze –  ja jej nie zauważyłem. Na rozstawionym przy okazji Amarok East Side Challenge Stoisku Reeboka obmacałem te ciuszki jak rasowy tekstylny fetyszysta i zwyczajnie szkoda było mi kasy, bo na mój dotyk niczym się to nie różniło od sieciowej masówki made in Kambodża, czy inny Bangladesz (ale może ja dotykać nie umiem…)
Reebokowo-CrossFitowe koszulki mam dwie –  obydwie z logo mojego BOXa i nie nakładam ich na treningi, ponieważ boję się, że mogą ich nie przeżyć. Zamiast na WODy zakładam je na co dzień do korpo, albo od święta – na dziecięce kinderbale, posiać lans wśród rodziców dziatwy z przedszkola.

Wysoka cena jako efekt wysokiej jakości produktu to jeden z moich ulubionych (bo najbardziej bzdurnych) argumentów. Jak wysoka jest to jakość przekonuję się za każdym razem, gdy ostrożnie, by nie porozciągać materiału, nakładam wyprodukowaną w Indiach koszulkę Reeboka.
Świetnym przykładem na to, jak pusty jest to argument są moje legginsy biegowe. Traf chciał, że mam ich trzy pary – jedne super markowe od Asicsa, drugie półmarkowe od Tchibo i trzecie marki Crivit nabyte w Lidlu –  czyli ciuch  jakości stricte dyskontowej. Smutny dowcip polega na tym, że komfort użytkowania tych legginsów jest odwrotnie proporcjonalny do stopnia ich markowości. Asicsów nie noszę wcale, bo choć to mój rozmiar i w przymierzalni leżały jak ulał, w trakcie treningów albo się podwijają, albo zsuwają, wiszą w kroku i ogólnie rzecz biorąc cholery można w nich dostać. Tchibo są niezłe, aczkolwiek dupy nie urywają; natomiast te Lidlowe leżą jak bajka i choć biegam w nich przy każdej okazji (są ze mną już drugi sezon) nie zauważyłem, by straciły na jakości, czy funkcjonalności.

Podobnie sytuacja wygląda ze spodenkami z Decathlonu. Mam ich 6, czy 7 par i jakościowo w niczym, ale to w NICZYM nie ustępują nabytym za stówę (czyli okazyjnie) gatkom od Reeboka –  a kosztują 1/4 ich standardowej ceny. Tanie Decathlonowe gatki, poza fizycznym, dają mi też komfort psychiczny, ponieważ bez strachu czy żalu mogę w nich tarzać się po podłodze, ciągnąć po nich sztangę i robić co mi tam do głowy przyjdzie bo wiem, że w razie draki za cenę burgera z frytkami i colą nabędę sobie kolejny egzemplarz.

Nikt mi nie powie, że markowe ciuchy produkowane na Dalekim Wschodzie za miskę ryżu są warte ceny, którą muszę zapłacić w Polsce. Owszem, wszyscy tam produkują – bo jest taniej – ale skoro tam jest taniej, to dlaczego u nas jest W CHUJ DROGO?
Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem jest dla mnie zwykła pazerność i nabijanie kabzy na modzie oraz ludzkiej naiwności. Nie widzę powodu, dla którego produkowana w Chinach bluza, czy buty  po przetransportowaniu do Polski musi kosztować ponad 4 stówy. Nie leci to przecież czarterowanym odrzutowcem S klasą, tylko płynie kontenerowcem razem z setkami ton innych dóbr wszelakich –  więc cena transportu, choć z pewnością niemała, rozkłada się na miliony sztuk towaru. Skąd więc ta absurdalna więc różnica między kosztem produkcji a ceną za sztukę w sklepie?

Świetnym przykładem na to, jak firmy odzieżowe walą  nas w dupala jest sukienka, którą żona niedawno kupiła córce –  cena pierwotna wynosiła 120zł, następnie przeceniono ją na 55 a ostatecznie przy kasie do zapłacenia było złotych piętnaście. Powtarzam: piętnaście złotych polskich.
Niemal dziesięciokrotne zejście z ceny jasno pokazuje, jakie marże naliczają sobie dostawcy markowych ubrań (przy czym jakościowo wcale nie jest to żaden szał).
Jeśli ktoś chce i może płacić taką kasę za ubrania – jego wybór. Dla mnie jest to nie do przyjęcia –  więc ich nie kupuję.

Wracając jednak do tematu: czy można trenować CrossFit i nie zbankrutować? Można!
Nie trzeba mieć nanosów, markowych spodenek, koszulek i skakanki Rouge, CrossFit można spokojnie uprawiać bez całego tego markowego nalotu. Praktykuję to od półtorej roku i nie zauważam, by w jakikolwiek sposób upośledzało to moje treningi a wręcz przeciwnie – robię nieustanny progres.

Moje treningowe ciuchy to opcja minimum. Spodenki z Decathlonu – krótkie szorty za 29 zeta i wersja nieco dłuższa (do prowadzenia sztangi po udzie) za złotych 39. Koszulki noszę zazwyczaj biegowe, dodawane do pakietów startowych – ktoś może powiedzieć, że sztuczne i nie oddychające, ale skoro przez 1,5 roku się w nich nie udusiłem to chyba nie są takie groźne. Zresztą, gdy tylko zrobi się cieplej, albo jest ostrzejszy trening, koszulka leci w kąt i ćwiczę na zwierzaka 😉

Buty do ciężarów kupiłem za 3 stówy od pana ze Śląska, który te buty robi od kilku dekad (więc raczej zna się na robocie) tym samym zaoszczędzając… drugie trzy stówy.  Skarpety do ciężarów kupiłem Berknera za 3 dychy –  co prawda nie mają modnego napisu, ale piszczele chronią jak należy.  Buty do CF (najdroższy element całego ubioru, kupiony mniej więcej po roku treningów w zwykłych biegówkach z outletu Asicsa) ściągnąłem z Wielkiej Brytanii za stówę taniej niż w Polsce (przesyłka gratis). Skakankę kupiłem za połowę tego, ile kosztuje sprzęt z logo Rouge i tłukę nią już od ponad pół roku.
Najtaniej wyszły mnie frotki na nadgarstki – po 9 zł za parę w outlecie Asicsa na Warszawskim Ursusie.

Mówi się, że na butach nie powinno się oszczędzać, że są specjalnie robione pod CF, że wzmocnienia do liny itp. bajery – ale moim zdaniem to marketingowe nawijanie makaronu na uszy. Niemal rok ćwiczyłem w zwykłych biegowych asicsach i nic mi się nie stało. Na linę wchodziłem 2, może 3 razy i bardziej, niż buty, ucierpiały od niej moje piszczele. Prawdę mówiąc, buty nie ucierpiały wcale a na piszczelach mam śliczne ślady dające +10 do lansu.
Jedynym wydatkiem, którego słuszność odczuwam na każdym treningu są liftery – buty do ciężarów – praca w nich to zupełnie inny poziom komfortu (a przy okazji zwiększone bezpieczeństwo,  bo mobilność mam, jaką mam). Fakt faktem – szału nie robią, bo ich producent dizajnersko zatrzymał się w latach siedemdziesiątych, ale z praktycznego punktu widzenia dizajn nie gra żadnej roli.  Może nie zawsze pasują do ubioru danego dnia (prawdę mówiąc nie pasują do niczego) – ale to jest trening do cholery, a nie jakaś rewia mody.

To, co napiszę będzie pewnie odebrane jako bluźnierstwo, ale wiedząc to, co wiem, trenując w butach biegowych i CrossFitowych, nie dam się już  namówić na kupno specjalistycznych butów pod CF za cztery stówy (no chyba, że inov8 wypuści kolejny zajebiście wyglądający model i mój wewnętrzny gadżeciarz krzyknie chcę to!). Moim zdaniem każde buty z minimalną amortyzacją będą tu dobre i nie ma potrzeby wypruwać podszewki z portfela tylko po to, by mieć buty do CrossFitu.

Czy do ćwiczenia CrossFitu potrzebne są markowe ciuchy? Oczywiście, że nie!
Tym, co uważam za gadżet absolutnie zbędny są koszulki i spodenki. To, czy idę na trening w ciuchu markowym, czy decathlonowym nie ma żadnego przełożenia na wyniki ani na komfort samego treningu – więc nie widzę sensu w płaceniu grubej kasy za obrandowane ciuszki.
Co się tyczy butów – na pierwsze pół roku spokojnie wystarczą zwykłe sportowe buty. Jak ktoś chce koniecznie markowe – outlety na warszawskim Ursusie oferują zeszłoroczne modele za pół ceny sklepowej. Później też można dać radę bez butów do CrossFitu, a jak ktoś czuje imperatyw, na pewno da się znaleźć minimale poniżej 450zł za parę.
Jeśli chodzi o liftery –  uważam, że to super inwestycja, szczególnie gdy nie jesteś asem mobilności; przy czym nie musisz wywalać na nie 5, czy 6 stów – buty ze Śląska, choć niewyględne, doskonale dają radę.

Rekwizytem, który uważam za bardzo przydatny są skarpety do ciężarów – to dzięki nim zacząłem prowadzić sztangę tak, jak należy –  czyli po nodze. Jeśli ktoś potrafi sie przełamać i prowadzić żelazo po gołym piszczelu –  gratuluję i podziwiam – w moim przypadku była to bariera nie do przekroczenia. Skarpety do ciężarów polecam z całego serca, przy czym nie muszą to być CrossFitowe skary z modnym napisem. Za połowę modnej ceny można nabyć świetne skarpety od berknera, które spisują się wyśmienicie.

Do trenowania CrossFitu nie potrzeba ciuszków z deltą za grube setki złotych. Można ćwiczyć we wszystkim, byleby to robić z głową i bezpiecznie (to akurat jest priorytetem bez względu na przyodziewek). Jeszcze nie zetknąłem się  sytuacją, by ktoś kogoś komentował, że ćwiczy w niemodnych ciuchach, ma gorsze buty, skakankę, czy wieśniackie rękawiczki na drążek. W  moim BOXie liczy się to, co człowiek potrafi a nie to jak wygląda i,  z tego co wiem, w każdym BOXie jest podobnie.
Jeśli w Twoim BOXie jest inaczej –  wiej z niego w te pędy.

Dlaczego więc ludzie kupują te ciuchy? Powodów jest pewnie tyle, ilu kupujących. Jednym z nich jest brak alternatywy dla Reeboka – coś tam nieśmiało invo8 z Nike próbują z CrossFitowego tortu wykrajać, ale to bardziej podjadanie okruchów z pańskiego stołu, niż faktyczne wyjadanie z cudzego talerza.
Kolejnym argumentem jest chęć identyfikacji z uprawianą dyscypliną. Kibole noszą ciuchy Lonsdale, metalowcy koszulki z ulubionymi zespołami a CrossFiterzy ciuchy z deltą i jest to absolutnie normalny mechanizm identyfikacji z grupą.  Sam sprowadzałem z Wielkiej Brytanii podkoszulek ANAAL NATHRAKH –  więc zupełnie mnie to nie dziwi 😉

Na koniec chciałbym Wam polecić spodenki, które za dobre sprawowanie dostałem od Mikołaja. Kosztuje toto 140 zł, czyli niemało jak na sportowe gatki, ale (celowo napiszę to dużymi literami) W ŻYCIU NIE MIAŁEM NA SOBIE CIUCHÓW SPORTOWYCH O TAK FENOMENALNEJ JAKOŚCI WYKONANIA. Materiał jest mocny, wytrzymały a jednocześnie na tyle lekki, by nie sprawiał wrażenia pancernej kolczugi. Głębokie wcięcia po bokach idealnie spisują się w trakcie przysiadów. Dzięki szerokiemu pasowi wszystko idealnie trzyma się na dupie. No wyjść z zachwytów nad tymi gaciami nie mogę i z pełnym przekonaniem stwierdzam, że jest to ten przypadek, w którym drogi ciuch jest absolutnie wart swojej ceny.

Ćwiczcie zatem w czym chcecie i pamiętajcie, że nikt nie zwróci uwagi na to, w jakich gaciach porzygaliście się na koniec treningu.
Każdy natomiast zapamięta, czy po sobie sprzątnęliście, czy pozostał chlew 😉

Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.

(2) Komentarze

  1. że to coś, co zmienia moje spojrzenie na wiele spraw.

  2. Całkowicie, kompletnie i totalnie się z tym zgadzam. A jak Wy uważacie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *