Pamiętam, jakim szokiem światopoglądowym był dla ludzi fakt, że dyplom ukończenia studiów nie daje gwarancji znalezienia pracy. W czasach naszych rodziców oczywiste było, że pan magister po studiach pójdzie w kierowniki i będzie dobrze żył. Narobiło się więc tych studentów jak mrówków i rychło rozległ się ogólnokrajowy lament, że nima pracy dla studentów.
Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy był wysyp prywatnych uczelni, na których dyplom można było zwyczajnie kupić – w mniej lub bardziej zawoalowanej formie – ale dopóki student miał kasę, relegacja z uczelni pozostawała na półce z bajkami.
Skąd te edukacyjne wspominki? Ano stąd, że obserwując proces certyfikacji LVL1 nie mogę opędzić się od wrażenia, że CF HQ to taka właśnie prywatna uczelnia z początków XX wieku. Sytuacja, w której jedynym de facto wymogiem zdania CF LVL1 jest opłacenie kosztów szkolenia (nie słyszałem jeszcze o osobie, która oblałaby test) sprawia, że certyfikat ukończenia kursu przedstawia taką samą wartość, jak dyplomy prywatnych uczelni z początków bieżącego wieku – jest zwykłym świstkiem poświadczającym nie tyle wiedzę, co fakt zdania egzaminu. Egzaminu, który zdają wszyscy.
Na kiepski żart zakrawa fakt, że aby ukończyć kurs CF LVL1 nie trzeba spełnić żadnych wymogów sprawnościowych. Nie ma testów z podnoszenia ciężarów, gimnastyki, ćwiczeń z masą własnego ciała – żadnego praktycznego sprawdzianu, czysta teoria. Można ukończyć kurs jako krosfitowy jebak teoretyk i z dumą legitymować się imiennym certyfikatem. Efekt tego jest taki, że potem na zawodach widać certyfikowanych zawodników, którzy nie potrafią zarzucić sztangi na wysoko…
Rzecz jasna, certyfikat ukończenia CF LVL1 nie mówi posiadacz tego kwitu może być instruktorem CF, ale w praktyce tak to wygląda. Kursy te robi masa trenerów personalnych, którzy (co zrozumiałe) chcą podnosić kwalifikacje i móc zarabiać więcej, a na siłowniach, które chcą mieć zajęcia z popularnego cross-treningu, czy innego xFitu, nikt nie sprawdza, ile dany człowiek faktycznie potrafi (bo niby jak mają to zrobić, skoro sami się na temacie nie znają?) tylko czy skończył AWF i ma stosowne papiery. W praktyce wygląda więc to tak, że kto ma papier na LVL1 – ten może uczyć krosfitnesu.
Znam wiele osób, które mają certyfikat LVL1 a nie potrafią rzeczy tak podstawowych jak muscle up, butterfly pullup, że o poprawnych technikach dwuboju olimpijskiego nie wspomnę. Piszę podstawowych, ponieważ w moim przekonaniu, dla trenera powinny być to rzeczy znane w stopniu takim, by bez problemu mógł nauczać innych. Trener ma być guru, autorytetem – w końcu powierzamy mu swoje zdrowie – a co to za autorytet, który nie umie i mówi popatrz na filmiki Dave’a Durante?
Nie wierzę w nauczanie z internetu, czy z teorii bo nie można uczyć pływania samemu nie będąc co najmniej ratownikiem – no chyba, że mówimy o klasycznej metodzie na mądrego wujka, który wyrzuca z łódki na środku jeziora i w razie czego rzuci kapok…
Znakiem rozpoznawczym krosfitu jest jego wszechstronność – toteż osoby z certyfikatem powinny być wszechstronne tak w teorii, jak i w praktyce. Prawda jest jednak taka, że aby zdać CF LVL1 trzeba być dobrym tylko z teorii, założeń programowo-ideologicznych, co w efekcie tworzy, wybaczcie dosłowność, półprodukty. Pal licho, jeśli człowiek robi kurs dla własnej satysfakcji – jego kasa i jego kurs – jeśli jednak robi to ktoś, kto potem idzie praktykować na kursantach to dla mnie jest to igranie z ludzkim życiem.
Grzesiu Glassman może sobie mówić co chce, że certyfikat LVL1 to nie pozwolenie na nauczanie tylko kwit na przyswojenie założeń programowych, ale sytuacja, w której w jednym kraju niemal co miesiąc odbywają kursy LVL1 jest dla mnie zwykłym skokiem na kasę. Rozumiem wolny rynek, podaż, popyt i resztę podstawowej ekonomii, ale jeśli w przeciągu pół roku pojawia się ponad setka posiadaczy certyfikatu LVL1, z których spora część ma braki praktyczne, to dla mnie jest to handlowanie kwitami, które niczym nie różni się od kupowania dyplomów na prywatnych uczelniach.
Można kontrargumentować, że ogólnodostępność LVL1 to jednak dobra rzecz, bo dzięki temu coraz więcej osób zdobędzie wiedzę o metodyce, programowaniu, odżywianiu, etc – czyli w efekcie będzie więcej świadomych sportowców. Moim zdaniem jest to jednak bzdura, bo wszyscy krosfitterzy, jakich znam podążają planem treningowym tworzonym przez kogoś innego – głównie misfita, albo tym, co zaserwuje lokalny box. Nikt poza trenerami nie zajmuje się rozpisywaniem treningów – więc argument o przydatności dla zwykłego crossfittera wiedzy z zakresu programowania można o kant dupy potłuc.
Rzecz jasna, zdecydowanym plusem obfitości kursów jest to, że osoby którym naprawdę zależy na certyfikacie nie są zmuszone do kosztownych wyjazdów za granicę. Z drugiej jednak strony sytuacja, w której taki certyfikat może uzyskać praktycznie każdy sprawia, że posiadanie kwitu na LVL1 nie znaczy nic ponad to, że się wydało trzy kawałki na opłacenie kursu. Dyplom, który jeszcze rok temu był zarezerwowany dla prawdziwych zajawkowiczów krosfitu – czyli głównie trenerów – nagle stał się dostępny dla wszystkich. Dokument, który był swoistym glejtem jakości dziś jest nic nie znaczącym świstkiem a określenie levelowcy stało się żartobliwym docinkiem.
Popularne stwierdzenie, że rynek wszystko zweryfikuje jest tyleż powszechne, co nieprawdziwe. Kwalifikacje trenera może ocenić albo inny trener, albo ktoś kto już ćwiczył pod okiem prawdziwego, wykwalifikowanego trenera. Tymczasem jest cała masa ludzi bez doświadczenia, którzy chcieli by popróbować, co to jest ten krosfitnes (tacy my, tylko dwa lata wcześniej) – i to są potencjalne ofiary chłopców levelowców.
2,5 stówy za miesięczny karnet to jest W CHUJ dużo (tyle samo co w bogatszej od nas Danii) i nie ma co się dziwić ludziom, że szukają tańszych zamienników. Pójdzie jeden z drugim do takiego trenera personalnego, popatrzy – masa jest, kwitek jest – i pozwala Panu Fachowcu żonglować własnym zdrowiem.
A potem hejtuje, jaki to krosfit jest kontuzyjny…
Oczywiście, nie mój to biznes i nic mi do tego – Grzesiek Glassman zarządza swoim biznesem tak, jak mu się podoba – ale patrząc z boku, obecny trend w certyfikacji to jest prosta droga do rozmienienia krosfitu na drobne. Rzecz jasna Grzesiu ma do tego pełne prawo – wymyślił system, który pięknie się monetyzuje i doi go aż furczy – ale skończy się to tym, że jeden z drugim zaprowadzi kursanta na wózek inwalidzki i już nie da się odbić piłeczki mówiąc, że to nie krosfit jest kontuzyjny, tylko ego.
Kontuzyjny jest bad coaching – ale ktoś tych coachów produkuje – i jest to CF HQ, które przyznając certyfikat LVL1 nie sprawdza, co w praktyce dany sportowiec potrafi.
Certyfikacja, czy nam się to podoba, czy nie, jest formą tworzenia instruktorów a jej obecna postać pozwala na to by, pozwolę sobie na porównanie, nauki jazdy uczył ktoś, kto siedząc u dziadka na kolanach śmigał traktorem po wiejskich drogach.
Mówiąc wprost jest w chuj szkodliwa – ale dopóki hajs się zgadza, nie ma problemu, prawda?
Wpis odzyskany z archiwalnej strony.
Czytając to, zrozumiałem, że wciąż mam wiele do nauczenia się.
Polecam ten tekst jako źródło inspiracji i nowych perspektyw.