Wszyscy znamy tę historię.
CrossFit, gdy powstawał, miał być powrotem do korzeni i garażową odpowiedzią dla klimatyzowanych fitness klubów. Miast na spompowane mięśnie, stawiał na funkcjonalną siłę – miał być sportem zdrowych, sprawnych ludzi.
Takie były założenia na początku, gdy wzorem Janowicza krosfiterzy trenowali po szopach i nikt nie myślał nawet o ułamku tej popularności, którą CF cieszy się obecnie.
AMAAP (As Many Affiliates As Possible)
Jak to zwykle w życiu bywa, perspektywa zmienia się wraz z punktem siedzenia.
Gdy niszowo garażowy sport się bardziej popularny, gdy pojawiło się wsparcie dużych marek oraz idące wraz z nim duże pieniądze, gdy boxy zaczęły wyrastać jak krosty na twarzy gimnazjalisty a ciurkające z wolna afiliacyjne dolary zmieniły się w wartki strumień – wówczas pojawiła się myśl niech to będzie większe, niech idzie do telewizji, na stadiony. Niech Elite fitness będzie sportem dla każdego.
Ale przecież elite z definicji nie może być dla każdego…
Ekspansja jest naturalnym etapem rozwoju każdego biznesu i ciężko jest mieć o nią do papy Glassmana pretensje.
Każdy właściciel biznesu chce aby ten biznes się rozwijał i przynosił profity – w końcu po to go założył, żeby kiedyś tam zbierać owoce swojej pracy – a skoro nadarza się okazja zebrania obfitych plonów – dlaczego miałby ich nie zbierać?
Tylko dureń zostawia owoce swojej pracy aby zgniły w słońcu…
Elita dla każdego
Biznesowa prawidłowość jest taka, że im bardziej produkt jest masowy, tym bardziej cierpi jego jakość. Szczególnie wówczas, gdy nie jest to rzecz produkowana w skrupulatnie zarządzanych laboratoriach wedle wyśrubowanych norm jakości, tylko usługa zależna od czynnika ludzkiego, który jak wiemy jest najbardziej wadliwym z czynników.
Ponieważ założenie Elite fitness z definicji wyklucza masowość, należało zrezygnować z elitarności i uczynić system bardziej przystępnym dla możliwie najszerszego grona odbiorców. Najprościej jest to osiągnąć poprzez obniżenie standardów, czego świetnym przykładem był workout 16.3 z tegorocznych openów.
Internetowy gwałt zbiorowy
Przywykliśmy już do tego, że co chwila ktoś wrzuca do sieci filmik ze swoim pierwszym, koślawym jak co złego Muscle Upem, jednak publikowanie i chwalenie tych filmików na społecznościowych kontach CFHQ wywołało w krosfitowym światku spory niesmak. Takiego zbiorowego gwałtu na technice nie widziano nawet w najbardziej amatorskich produkcjach porno. Takich wiader amunicji dla hejterów nie dostarczyłoby nawet Ministerstwo Obrony Narodowej – a wszystko działo się pod dumnie powiewającą flagą forging elite fitness…
Dla wielu (w tym i dla mnie) był to koronny dowód na to, że w imię wzrostu ilości CrossFitowych zajawkowiczów oraz idących za nimi afiliacyjnych dolarów, Greg Glassman jest w stanie poświęcić jakość dostarczanego produktu. Że nie ważne jest, jak ludzie coś robią – ważne że robią nasze i my na tym zarabiamy.
To było słabe. Jeszcze słabsze od tych nieszczęsnych bar-muscle upów.
Dr GLassman i Mr Księgowy
Obserwując zachowanie Papy Glassmana mam wrażenie że albo strasznie się szamocze, albo jest cynicznym biznesowym graczem. Z jednej strony maniakalnie walczy z Coca Colą, ratuje Amerykę przed cukrzycą, zachęca dzieciaki do aktywności, pokazuje okaleczonych weteranów, którzy dzięki CrossFitowi unikają wykluczenia ze społeczeństwa – a z drugiej promuje w internecie skandaliczną technikę i wypuszcza na Netfilxa reklamówki, na których zawodnicy znoszeni są noszach.
Z jednej strony odpowiedzialność i społeczna wrażliwość, z drugiej sportowa maszynka do mięsa.
Weź się Grzesiek zdecyduj, czym ty handlujesz! – Aż chciałoby się zawołać
Tacy sami – a CrossFit między nami
Ktoś słusznie zauważy, że CF Games to nie to samo, co CrossFit dla zwykłych Kowalskich, że to sport wyczynowy i rządzi się swoimi prawami. Zgadzam się – to są dwa inne sporty – ale nie oszukujmy się, że to co dzieje się w Carson nie oddziałuje na naszą wyobraźnię, bo oddziałuje jak jasna cholera! Oglądamy tych terminatorów, podziwiamy ich, mniej lub bardziej otwarcie porównujemy się z nimi, wzorujemy na nich (w końcu na tym opierają się wszystkie programy endorserskie: jedz/noś to, co twój idol i bądź taki, jak twój idol) – są dla nas tym, czym dla zwykłych ludzi są gwiazdy muzyki, czy ekranu.
Igrzyska w Carson to jest świat, którym się ekscytujemy i o którym podskórnie marzymy, to są wartości którymi nasiąkamy, to są zachowania które kopiujemy.
Zachowajmy się w końcu jak dorośli i przestańmy sami siebie oszukiwać, że jest inaczej.
Kilka razy zetknąłem się z opinią, że CF powinien zostać podzielony na dwa oddzielne sporty – ten zawodniczy, w którym dociera się do granic wytrzymałości, oraz funkcjonalny – dla zwykłych kowalskich o nieco bardziej przyziemnych celach.
Prawdę mówiąc słabo to widzę, ponieważ mało kto przychodzi na CF ponieważ uważa, że jego sprawność pozostawia sporo do życzenia kto (osobiście nie znam ani jednej takiej osoby). Ludzie idą na CF w poszukiwaniu doznań ekstremalnych, spróbowania hardkorowego wysiłku, część daje się ponieść modzie – ich pobudki są więc ekstremalne a nie funkcjonalne. Doskonale wiedzą o tym marketingowcy, którzy CrossFit, lub CrossFitowe podróbki sprzedają hasłami treningu dla twardzieli, czy innego hardkora.
Nikt nie pójdzie na trening funkcjonalny, bo ludzie nie chcą funkcjonować. Chcą być półbogami z Carson, lub przynajmniej największą twardzielką w robocie.
Amatorskie porno
Mamy więc sport, który oficjalnie pozycjonuje się jako zdrowa i nieformalna alternatywa dla fitklubowego lansu i spinania bica przed lustrem, co jednak nie przeszkadza jego twórcom w pochwałach skandalicznej techniki u nowicjuszy oraz opierania reklamówek o sceny krańcowo wyczerpanych zawodników – co, nazywając rzeczy po imieniu, jest zagraniem na poziomie brukowca.
Zamiast pokazywać piękno sportu, pokazuje się jego wersję pornograficzną – albo amatorskie spazmy albo bezpardonowy ganbgang.
To, co moim zdaniem jest w CF najlepsze – codzienna walka z samym sobą, małe sukcesy i duże porażki, mozolne ciułanie techniki i robienie rzeczy które wczoraj wydawały się niemożliwe, przegrywa z tanimi chwytami i zagrywkami pod publiczkę.
Rozumiem stojące za takimi posunięciami argumenty – tanie chwyty działają na ludzi a ludzie ślą do centrali afiliacyjną dziesięcinę – ale nie lubię tanich zagrywek i biznesowego rozdwojenia jaźni.
Twarde marketingowe dane
Pamiętać trzeba o jeszcze jednej rzeczy – że od zawsze symbolem CF był puszczający pawia clown – ucieleśnienie treningu do porzygu. Przyznać muszę, że choć obecnie mam zupełnie inne podejście do treningów, to właśnie ów zajazd w trupa był tym, co mnie (i pewnie nie tylko mnie) do CrossFitu przyciągnęło (później co prawda zmądrzałem, ale to inna historia). Może więc papa Glassman zajrzał w dane marketingowe, przeczytał że nic tak do krosfitu nie zachęca, jak obrazy zdychających twardzieli – i postanowił otwarcie uderzyć do ściśle określonej grupy docelowej?
Może CrossFit się nie wykoślawił, tylko zwyczajnie przestał udawać?
Krosfiter wykluczony
Szczęśliwie CrossFit nie ma jednego z góry narzuconego kształtu i można robić swoje bez oglądania się na wybryki centrali. Jest to ciężkie, bo jednak cała CrossFitowa społeczność żyje tym, co centrala zorganizuje, to centrala jest animatorem sportu, który uprawiam. Stanie z boku tego wszystkiego jest pewną formą wykluczenia – ale czy nie takie były właśnie początki krosfitu? Wykluczenie z siłowni, treningi po garażach – bez lansu, bez luster, bez modnych ciuchów. Bez ekscytacji tym, co myślą i robią inni.
Przecież tak właśnie wyglądał CrossFit zanim zaczął promować dygoty na drążku i zdychanie na stadionie.
I kto wie – może to właśnie wykluczenie jest formą powrotu do tego, co Papa Glassman przehandlował za prawa do transmisji w TV?
A może to ja dopisałem sobie do CrossFitu coś, czego nigdy tam nie było i teraz mi głupio, bo w końcu przejrzałem na oczy?
Wpis odzyskany z archiwalnej strony.
Niezależnie od tego gdzie jesteście i co robicie – przeczytajcie.