Na siłowni, gdzie wiele lat temu pompowałem bica swego, urzędował instruktor w koszulce z napisem: Za każdym razem, gdy odpuszczasz, ktoś inny trenuje aby skopać Ci tyłek. Już wtedy mnie to śmieszyło, jako klasyczny przypadek ciężkiego bzika, robiącego z rzeczy, która powinna być przyjemnością jakiś wyścig do zajebistości.
Gdy kilka lat później poznałem CrossFit – wydawał mi się wolny od tej przypadłość, bardziej wyluzowany, bez ciśnienia – takie trochę ciężary na luzaku.
Tymczasem w Krosficie ściga się niemal każdy. Jedni sami ze sobą – ze swoimi słabościami, nowymi poziomami do odhaczenia (pierwsze to, pierwsze tamto), znaczkiem RX dopisanym przy wyniku na tablicy. Znowuż inni myślami są już na zawodach – ścigają się więc z innymi, realizują plany treningowe, liczą makra i procenty 1 rep maxa.
Jednych i drugich łączy ciągły pęd do lepszego siebie, słynne krosfitowe better than yesterday.
Chodzi o to, by każdego dnia być lepszym, niż wczoraj. Znam ten mechanizm – bo sam tak funkcjonowałem przez pierwsze dwa lata. W pogoni za nowym skillem, czy dodatkowymi dropsami na gryfie. Ciągle do przodu, ciągłe więcej, szybciej, ciężej.
Czasem wkręcałem się aż za bardzo i kończyło się frustracją, albo wynikającą z przerostu ambicji kontuzją.
Zdaj się na instynkt…
Jest w branży rekrutacyjnej takie powiedzenie, że po roku pracownikowi opadają różowe okulary a po dwóch jest już na tyle zmęczony, by rozglądać się za nowym miejscem pracy. Coś w tym jest, bo mniej więcej po dwóch latach zaczęło mi się zmieniać podejście do CrossFitu – przestałem się napinać, mieć ciśnienie i zacząłem robić to, na co mam ochotę.
Co prawda nadal jest to mój sport, nadal nie widzę siebie nigdzie indziej – ale tym razem na swoich zasadach.
Na zupełnym luzie.
Regularnie mi się zdarza, że jadę na trening z konkretnym planem do wykonania, po czym przebieram się, wchodzę na salę i robię coś kompletnie innego. Miało być cardio – jest godzina rwania; miały być siady – są burpeesy z kurwibajkiem.
To trochę jak z planowaniem obiadu w knajpie: myśli człowiek ale bym dziś duże burrito opędzlował – po czym siada przy stoliku, otwiera menu i zamawia michę Chilli con Carne oraz smażone papryczki jalapeno z serem.
Dokładnie tak samo podchodzę do treningu.
…bo z planów i tak nici
Czasem myślę, że fajnie byłoby przykleić się na dłużej do jakiegoś planu treningowego (najchętniej tego, co serwuje Pat Sherwood w CrossFit Linchpin) i zobaczyć, jakie daje to efekty – ale wiem, że na dłuższą metę nie dam rady – więc odpuszczam.
Nie chodzi tu nawet o to, że codzienność rodzinno-zawodowa bywa nieprzewidywalna i czasem po prostu nie mam jak i kiedy zrobić tego treningu. Chodzi o to, że lubię płynąć z prądem i robić to, na co w danej chwili mam smak.
Ktoś zauważy, że w ten sposób wybieram tylko to, co chcę i nie wychodząc poza strefę komfortu stoję w miejscu – ale to nie do końca prawda. Nie było takiej dziedziny CF, która w ciągu ostatniego roku nie poszłaby u mnie do przodu. Jedne bardziej, drugie mniej – ale dane z dzienniczka treningowego nie kłamią – cały czas wyniki idą do góry.
Gdybym konsekwentnie trzymał się fachowego planu treningowego pewnie progres byłby jeszcze większy – ale też i cena byłaby proporcjonalna. Aby mieć lepsze wyniki w sporcie musiałbym narzucić sobie większy rygor – a ja nie lubię rygoru. Szczególnie tam, gdzie mam swoją małą strefę życiowego komfortu.
Przyjemność przede wszystkim
Nie interesuje mnie ciśnienie na codzienne przekraczanie granic. Dorosłe życie to w zasadzie jedna wielka lista obowiązków – rzeczy których się nie chce a które po prostu trzeba, bo inaczej wszystko się zawali. Dopisywanie do tej listy treningu, traktowanie go ambicjonalnie, jako celu do zrealizowania jest z mojego punktu widzenia bezsensowne, ponieważ trening to dla mnie przyjemność, czas relaksu – ten moment, gdy znów mam kilkanaście lat, jestem już po lekcjach i wygłupiam się dla samej przyjemności wygłupiania – a nie przedłużenie pracy zawodowej, czy obowiązków domowych.
Rzecz jasna, jest to dość specyficzne pojmowany relaks – bo mało kto relaksuje się dygocąc na podłodze 😉
Tu chodzi o relaks mentalny – o tą chwilę, gdy wyrywasz się ze świata obowiązków i powinności i robisz tylko to, na co masz ochotę.
Trening to dla mnie czas zerwania się ze smyczy – odpowiednik piątkowego wyjścia z kolegami na miasto – a w trakcie piątkowego wyjścia w miasto wszystko jest płynne, nieokreślone i decyduje się w ostatniej chwili. CrossFit to dla mnie zabawa – dlatego tak bardzo obca jest mi ta wszechobecna w fit-światku konwencja walki, nie poddawania się, krwi, potu i łez.
Taki sam, jak wczoraj
Nie rozumiem, dlaczego miałbym zgodnie z CrossFitowym duchem codziennie wychodzić ze strefy komfortu i być lepszym niż wczoraj. Mało mam gonitwy w życiu codziennym?
Co mi to da, że będę lepszy – czy nie wystarczy być po prostu dobrym? Czy zawsze trzeba chcieć więcej i więcej?
Czy nie wystarczy że napierdalam w pracy? Muszę jeszcze ścigać tam, gdzie przychodzę odpocząć?
CrossFit przestał być dla mnie kwestią ambicji i udowadniania sobie, jaki to zajebisty nie jestem. Straciłem ciśnienie na czas, czy RX przy notce w dzienniczku treningowym.
Nie wiem, czy to kwestia tego, że większość rzeczy już sobie udowodniłem, czy też zwyczajnie zrozumiałem swoje miejsce w szeregu – ale odpuściłem wyścigi i wróciłem do strefy mentalnego komfortu.
Siedzę w niej wygodnie, bawię się sportem i cieszę wszystkim, co się wydarza po drodze i gram w nowego Need For Speed.
I to jest najlepszy krosfit, jaki kiedykolwiek robiłem.
Dowiedz się o nowości jaką są okulary do snapchata!
Wpis odzyskany z archiwalnej strony.
Ten tekst to nie tylko ciekawe informacje, ale i zachęta do własnych przemyśleń.
Jeśli chcesz zobaczyć znane tematy w nowym świetle, ten artykuł jest dla Ciebie.