Zdrowie

T-sting: gadżet dla koneserów – Dajesz Ojciec

Do t-stinga podchodziłem z, delikatnie mówiąc, lekką rezerwą – no bo co jeszcze może zaskoczyć człowieka, który nie pamięta, kiedy ostatnio miał dzień bez wałka, z torby nie wyjmuje floss-bandów a jego znajomi z pracy przestali już zwracać uwagę, gdy czochra się o ścianę przy pomocy piłki lacrosse?
Dobra – pomyślałem sobie – poturlam sie na tym, poroluję, dam szansę i zobaczymy co z tego wyjdzie.

No i wyszło, że jeszcze może mnie coś zaskoczyć –  a w dodatku pozytywnie.

Co to za zagadka: dwie kulki i armatka?

Gadżet wygląda dość banalnie –  bo jest to  30-40 cm długości metalowa rura z dwoma piłkami lacrosse na końcach. Kule można od rury odkręcić i skręcić ze sobą, w efekcie otrzymując albo pojedynczą piłkę np. do masowania mięśni pośladkowych, albo podwójnego peanuta do rolowania nadgarstka.
Rozmiar jest na tyle kompaktowy, że spokojnie mieści się  nawet korpotorbie do pracy, zaś skręcone kule nie rozkręcają się samoczynnie nawet przy dłuższym rolowaniu.
Od strony organizacyjnej jest więc OK.

Nie pomylcie z kanapkami do pracy 😉

No ale czym się taka rurka różni od typowego rollera, który można kupić za połowę ceny – ktoś zapyta.
Otóż różnica jest bolesna 😉 Wałki, kolczaste czy gładkie, zazwyczaj są duże i w miarę miękkie – nacisk więc rozkłada się na większej powierzchni mięśnia i ból jest do zniesienia. W przypadku t-stinga mamy do czynienia z małym (ok 2 cm) i cholernie twardym punktem ucisku, skutkiem czego doznania są tak skondensowane, jak to tylko możliwe.

Będziecie wyć do tego mikrofonu

Z mojej praktyki wynika, że wałek sprawdza się do rolowania  dużych i płaskich powierzchni ciała, natomiast do koronkowej roboty muszę brać piłkę lacrosse, która też nie jest idealna, bo lubi się przemieszczać i wyślizgiwać –  jak to piłka. T-sting jest o tyle fajny, że jest mały (w sensie punktowego nacisku) i stabilny (dwie piłki na obu końcach) – można więc na nim wiercić się i kombinować tak, by rozmasować wszystko, co trzeba.

#płakałjakrolował

Do niedawna wydawało mi się, że jestem twardy – ale już pierwsza sesja zrewidowała moją samoocenę.

Choć z wyglądu niepozorny, zaprzęgnięty do roboty t-sting okazuje się być największym złodupcem na dzielnicy.

To, co się dzieje w trakcie rolowania czwórek to jest pieprzona kaźń, skowyt i dzwonienie w plombach. NIGDY NIC mnie tak nie sponiewierało, jak ta cholerna metalowa rurka.
Trzeba jednak t-stingowi oddać sprawiedliwość i przyznać, że poza bólem przynosi też ulgę. DUŻĄ ulgę –  i właśnie dlatego, do rolowania nóg używam tylko jego.
No chyba że akurat mam sztangę pod ręką.

sztanga w wersji mini

Gdybym miał do czegoś porównać wrażenia, których dostarcza zabawa na t-stingu, najbliżej byłoby temu do rolowania sztangą – tylko tak ze 2-3 razy intensywniej. O ile sztangą można jako tako regulować siłę nacisku, o tyle na t stingu siła nacisku jest jedna –  i jest nią ciężar twojego ciała. Oczywiście – można próbować się podpierać, zmniejszać nacisk – ale będzie to bardziej kosmetyka, niż znacząca zmiana na skali odczuwanego bólu.

Przepisy BHP mówią, by regularnie robić przerwy od komputera…

Oczywiście, sztanga ma też swoje zalety –  bo jednak rolowanie na niej mięśni smukłych, przywodzicieli wielkich, czy ogólnie rzecz biorąc całego tyłu uda jest najlepsze, najefektywniejsze i moim zdaniem żaden wałek na tym polu startu do sztangi nie ma – ale też powiedzmy sobie szczerze: ilu z nas ma czas, by po treningu zrobić porządne rolowanie sztangą w klubie?
Ilu z nas ma sztangę w domu, by to zrobić w wolnej chwili?

Korpo-relaks w wersji dla normalnych inaczej 😉

T-sting to moim zdaniem namiastka sztangi w domu. Co prawda nie zrobi wszystkiego i tak dobrze, jak sztanga – ale też dużo mniej od sztangi kosztuje, dużo mniej miejsca zajmuje a gdy przypadkiem upadnie na podłogę nie trzeba się martwić o wymianę klepek.

Ile to kosztuje i czemu tak drogo?

Cena produktu może budzić mieszane uczucia, ponieważ 50 euro za gadżet do mobilek to niemały pieniądz. Z drugiej strony jednak warto się zastanowić, czy zamiast wydawać 5,5 stówy za nowy model butów, nie lepiej kupić w przecenie model sprzed roku a zaoszczędzone pieniądze zainwestować w gadżet, który dużo bardziej, niż kolorowe ciuszki, przyczyni się do sprawności w trakcie (oraz po) treningu?

Żeby nie było –  uważam, że (z grubsza licząc) dwie paki za t-stinga to nie jest kwota, którą wydałbym na zasadzie super okazja – biorę od razu dwie sztuki. Po dłuższym zastanowieniu jednak, skoro nie mamy problemów z wydawaniem grubej kasy na ciuchy, dlaczego mielibyśmy oszczędzać na czymś, co faktycznie uczyni nas sprawniejszymi a nie tylko da kilka punktów do lansu?

Jeśli miałbym podać tylko jedną zaletę, taki game-changer i powód do zakupu – byłyby to mięśnie czworogłowe, które co prawda w trakcie rolowania zamieniają się w kłębek bólu, ale nazajutrz, nawet po grubej dawce sprintów, są prawie jak nowe

Rzecz jasna, można je też rolować piłką lacrosse i efekty będą równie dobre, niemniej (jak już wspomniałem) piłka z racji swego kształtu jest dość niestabilna i poza szukaniem gdzie boli trzeba też pilnować, by spod nogi nie uciekła. W przypadku t-stinga problem ten odpada, ponieważ gadżet jest bardzo stabilny – można więc spokojnie położyć się, znaleźć the sweet spot i odpłynąć w siódmy krąg krosfitowego piekła.

Tylko dla konseserów

Moim zdaniem t-sting to nie jest sprzęt dla każdego, ponieważ nie każdy zniesie taką dawkę przyjemności. Powiedzmy to głośno i wyraźnie: na t-stingu nie ma taryfy ulgowej. Jest ból, ale są też i efekty –  dlatego uważam, że jest to sprzęt dla tych, którzy w imię poprawionego zakresu ruchu są w stanie znieść wszystko i jeszcze trochę.

Hasłem reklamowym t-stinga mogłoby być Tylko dla koneserów mocnych wrażeń –  ale to w sumie to samo, co dla każdego krosfitera.

No bo umówmy się – nikt normalny nie przeplata thrusterów burpeesami 😉

Wpis odzyskany z archiwalnej strony.

(1) Komentarz

  1. Każdy, kto chce poszerzyć swoje horyzonty, powinien to przeczytać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *