Znajomy zadał mi wczoraj pytanie, po którym z lekka zbaraniałem.
I jak, masz już jakiś hajs z tego bloga
Spojrzałem na niego, jakby zapytał czy pójdę z nim na zumbę i zgodnie z prawdą odpowiedziałem nie, nic z tego nie mam. W zasadzie to trochę dokładam do interesu, choć to nie interes, tylko zabawa.
Nic nie skomentował, ale jego spojrzenie mówiło wszystko. Jesteś frajerem, ojciec. Take sytuacje trzeba spieniężać a nie bawić się w hobby. Hajs, tatku, hajs i fejm przede wszystkim.
Jestem z rocznika, w którym blogowanie było przede wszystkim hobby – pisało się dla siebie i znajomych. Blogował chyba każdy, a jak nie blogował to przynajmniej bloga pisał. Gdyby ktoś nam wtedy powiedział, że z blogowania można mieć pieniądze, grubą kasę i zaproszenia do telewizji śniadaniowej, zostałby rozstrzelany śmiechem. Nie po to się blogowało, by liczyć reposty, lajki i udostępnienia. Nie było Facebooka ani instagrama a samojebkę można było sobie zrobić aparatem o rozdzielczości 320x240px.
Dziś to wszystko brzmi jak bajka braci Grimm – ale tak było jeszcze nie tak dawno. Jeszcze 5-7 lat temu internet wyglądał zupełnie inaczej.
Spotkanie ze znajomym dało mi do myślenia: Czy na CrossFitowym blogu można w Polsce zarobić?
Liczę na szybko i z głowy – więc uproszczenia będą tu oczywiste.
Boxów w Polsce mamy ok 60. W każdym niech ćwiczy po 200 osób – daje to 12tyś osób. Doliczmy do tego z dychę ćwiczącą po sieciowych fitnesklubach i mamy razem 22tysiące CrossFitterów. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to dużo, ale jako człowiek, który sporo lat przepracował w reklamie wiem, że 22 tysiące POTENCJALNYCH klientów to wcale nie jest tak dużo.
Już tłumaczę dlaczego.
Najpierw te 22tysiące obcinamy o 25% – odpadają Ci, którzy nie żyją w internecie, nie koczują na facebooku. Wbrew temu, co twierdzą ludzie z marketingu (którzy chcieli by aby każdy żył na facebooku bo to podnosi wartość oferowanych przez nich usług) takich ludzi jest naprawdę dużo – więc na spokojnie możemy obciąć 1/4.
Zostaje circa 16tysięcy.
Następnie odcinamy koleje 25% – tych, którzy nie są freakami śledzącymi każdy nowy wpis od SheSquats Bro. Trenują, bo trenują, ale nie robią z tego sensu życia.
Zostaje 11 kawałków
Następnie odcinamy tych, którzy nie czytają długich form pisanych (a takie na dajeszojcu przeważają) – i tu możemy spokojnie obciąć PONAD 25% ponieważ współczesny użytkownik Internetu NIE CZYTA (wiem, bo z tej wiedzy żyję i spłacam kredyt hipoteczny). Połowa ludzi czyta tylko nagłówki. Połowa drugiej połowy czyta pierwszy akapit. Połowa z pozostałej 1/4 przewinie stronę w dół i jak do końca wpisu dotrwa ok 10% to już jest duży sukces.
Zostaje 8 tysięcy potencjalnych klientów – użytkowników.
Załóżmy, że te osiem tysięcy dotrze na bloga, czy facebookowy profil. Styl pisania oraz poglądy mam, jakie mam – więc 1/4 może się to nie spodobać (zostaje 6K). Ponieważ ludzie komentują bez zrozumienia przeczytanego tekstu (albo, co niestety jest prawdą, bez zapoznania się z komentowanym tekstem) a ja nie toleruję głupich komentarzy – odpada kolejny tysiączek.
Zostaje piątka.
2-3 tysiące z tej piątki odpadną dlatego, że nie jestem fajną dupą/ciachem codziennie wrzucającym półnagie focie z treningu. Niestety, też nad tym ubolewam 😉
Nie wklejam infantylnych motywatorów, zdjęć owsianki – są za to niewybredne żarty i szydera ze wszystkiego jak leci. Nie piszę porad jak żyć, quasi intelektualnych wywodów jak być szczęśliwym singlem po trzydziestce, jak asertywnie mówić spierdalaj palancie i jak odnajdywać radość tam, gdzie jej nie ma. Takie mądrości to nie u mnie.
Wierzę w inteligencję, dystans i autoironię moich czytelników. Kto tego nie ma – może poczuć się urażony (i całkiem słusznie).
Na szybko licząc wychodzi, że stan nasycenia dla mojego bloga to OK 2,5-3k facebookowych fanów. To też trzeba podzielić – i to już nie przez 25, czy 50%, ale co najmniej przez 75%. Większość tych lajków, którymi jara się internet to są puste dane, martwe dusze – ludzie, którzy kiedyś przez przypadek (albo bezmyślnie) kliknęli lubię to a potem ani razu nie zajrzeli.
Jeśli myślicie że ludzie klikają z sensem – to poszukajcie w sieci informacji o akcji nie biegam, bo nie muszę, gdzie dziesiątki tysięcy ludzi zalajkowało profil, który (wydawało im się) staje okoniem wobec mody na bieganie a okazało się, że był to profil… środka hamującego sraczkę 😀
To tyle w temacie REALNEJ wartości lajków na facebooku.
Powiedzmy zatem, że mogę mieć 3 tysiące fanów. Co to są trzy tysiące? Z całym szacunkiem dla Ciebie, drogi czytelniku, z marketingowego punktu widzenia, to jest nic. NIC. Po trzy tysiące to sie schylić nie warto. Marketing opiera się na skali, zasięgu, dotarciu do maksymalnej liczby osób ponieważ im więcej osób się zasięgnie – tym większa szansa, że któraś z nich coś kupi.
Nie muszę zarabiać na blogu, bo zarabiam gdzie indziej. Jestem na tym fajnym etapie życia, że mam na wszystko, czego potrzebuję i mogę sobie pozwolić na niezależność – pisać co chcę, jak chcę, do nikogo się nie łasić i punktować durne komentarze. Pamiętam czasy sprzed facebooka, pracowałem w reklamie i wiem, że to wszystko to jest jedna wielka fasada, zasłona dymna. Coś warta jest tylko interakcja z użytkownikami – polubienia, komentarze, rozmowy – a tego jest realnie 5-7%.
Maksimum setka osób, które myślą, w co klikają.
Z takim nastawieniem nie mam szans na robienie kasy z bloga – i bardzo dobrze – bo nie po to go założyłem.
Parafrazując (skądinąd doskonałą) reklamę ING:
– Ojciec, a ty czemu nie zarabiasz na blogu?
– Bo nie muszę 🙂
Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.
Zobaczcie, jaki ciekawy artykuł. Moim zdaniem warto się nim podzielić dalej