Kompletnie nie czułem, że zbliża się największe CrossFitowe święto w tej części świata. W pracy dowoziliśmy duży, półroczny projekt; w domu pozbiegały się awarie oraz związane z nimi naprawy i w efekcie regionalsy były ostatnim, o czym myślałem.
Prawdę mówiąc trochę mi przeszkadzały, bo wprowadzały ciśnienie, którego bardzo nie lubię.
Na porannym treningu w czwartek usłyszałem, że nasi mają problemy z wylotem do Kopenhagi ponieważ operator sprzedał więcej biletów, niż miał miejsc w maszynie. Żeby było weselej, na kwadrans przed wyjazdem na lotnisko dowiedziałem się, że mój lot ma godzinne opóźnienie które może ulec zmianie. Ponieważ leciałem bez zajarki i napinki, przyjąłem to wszystko na zasadzie co ma być – to będzie i ostatecznie chwilę po północy zameldowałem się w hotelu.
W piątek, zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do Ballerup Super Arena, która przez najbliższe trzy dni miała być (nomen omen) areną zmagań najlepszych CrossFitterów z Europy Azji i Afryki. O ile gdzieniegdzie na mieście można było znaleźć reklamy z akcji be more human o tyle nigdzie, ale to NIGDZIE nie było informacji o tym, że w stolicy Danii odbywają się CrossFitowe mistrzostwa trzech kontynentów. Mało tego, nawet pod samą halą brakowało oznak tego, że właśnie tu odbywa się największe CrossFitowe święto po tej stronie kuli ziemskiej. Dwie smutne flagi – i to wszystko, co w ramach reklamy imprezy zorganizował CrossFit HQ (czy tam ktokolwiek był za to odpowiedzialny). Z jednej strony jest to skandal, żenada i lipa na resorach, z drugiej zaś – przecież i tak każdy CrossFitter wie co i kiedy się odbywa – więc po co wydawać pieniądze na reklamę?
Pierwsze wejście na salę przyniosło szok – jak tu pusto! Nawet połowa obiektu nie była zapełniona. Ktoś tam ćwiczy, ktoś siedzi, masa ludzi kręci się po stanowiskach Rogue, czy innego Reeboka – i cześć – tak wyglądają mistrzostwa trzech kontynentów. Co prawda z czasem hala się zapełniła, a trzeciego dnia to już była wypełniona gdzieś w ¾, ale nie sposób opędzić się od wrażenia, że CrossFit JEST sportem niszowym. Większość obecnych na hali to byli ludzie, którzy przyjechali dopingować swoich zawodników + masa ludzi z lokalnych, kopenhaskich boxów. Przypadkowych ludzi można było zobaczyć dopiero trzeciego dnia – a i tych dało się policzyć na palcach obu rąk. Ewidentnie widać więc, że CrossFit nie jest popularny tak, jak chcieliby różnej maści internetowi spece od krosfitnesu. Wciąż jest to zajawka dla wąskiej grupy pasjonatów i na moje oko, pozostanie takim jeszcze kilka ładnych lat.
Vendor Village rozczarowała dość mocno. Rogue miało świetne wzory koszulek, ale jakość materiału była skandaliczna – jak z taniej chińskiej szmaty za 7 złotych na bazarku. Zupełnym przeciwieństwem były znowuż skarpety, które kosztując 50 złotych – tyle samo co u Reeboka – jakością wykonania przebijają je kilkukrotnie. Można było kupić też skakanki Spealler speed rope, owijki na nadgarstki oraz, trzeciego dnia, piłki lekarskie używane w trakcie regionalsów.
Stoisko Reeboka oferowało kilka wzorów męskich koszulek oraz trochę gaci i butów. Wzory koszulek były słabe. MEGA SŁABE. Regionalsowa jeszcze się broniła (nawet jakby się nie broniła, to na pamiątkę kupić trzeba) ale cała reszta była kompletnie nie w moim stylu.
Brzydsze wzory miał chyba tylko Progenex.
Podwórkowo-namiotowa (czyli mniej premium) Vendor Village oferowała dużo ciekawsze rzeczy. Buty Inov8 można było nabyć za 350zł, czyli 150 zł taniej, niż w Polsce. Skakanki RPM były tak samo drogie jak zwykle – po dwie stówy za sztukę. Dłuuuugo biłem się z myślami, czy sobie nie kupić, ale wygrał nie tyle rozsądek, co próżność – bo jak mam już dać dwie stówy za skakankę, to wolę zamówić razem z grawerunkiem na uchwytach.
Ogólne wrażenia ze strefy sklepowej są takie sobie. Sztampa, lansik i drożyzna (jak na polską kieszeń). Żeby jeszcze wzory jakieś fajne były – to pal licho, kupiłbym, w końcu po to zabrałem specjalny budżet zakupowy – ale zwyczajnie nie było niczego, co krzyknęłoby kup mnie. Dizajnersko najlepsze były fatałaszki od Rogue, ale jakościowo plasowały się gdzieś na obrzeżach Stadionu Dziesięciolecia.
Nisza do zagospodarowania jest więc wciąż bardzo duża i jeśli ktoś ma dobry pomysł na fajne krosfitowe ciuchy, może ugryźć całkiem pokaźny kawałek ciasta.
Także krosfit-kucharze, do garów!
O ile jakość koszulek z logo R pozostawiała sporo do życzenia, o tyle ekipa techniczna obsługująca RIGa raz po raz popisywała się wirtuozerią, której pozazdrościliby nawet Doozersi od Jima Hensona. Natychmiast po skończonym heacie na płytę wbiegała ekipa w białych kaskach (nie mylić z ZOMO), która w ekspresowym, naprawdę EKSPRESOWYM tempie zmieniała tabliczki z imionami zawodników. Byli jak pensja – ledwie wpadli a już śladu po nich nie było. Dość powiedzieć, że demontaż pleksiglasowych płyt, na których robione były headstandy, zajął im dziesięć minut.
Gdyby ktoś wpadł na pomysł zatrudnienia ich do budowy polskich autostrad ,w ciągu dwóch lat nasi niemieccy sąsiedzi pozielenieliby z zazdrości a po pięciu większość z nich umarłaby na zgryzoty.
Kto wie, może jest to jakiś sposób na rozwiązanie naszych odwiecznych geopolitycznych animozji?
Ponieważ regionalsy są w pewnym sensie mistrzostwami Europy, Afryki i Azji, występujący na nich zawodnicy to ścisła czołówka tych kontynentów – creme de la creme CrossFitu – i miało to zwoje odzwierciedlenie nie tylko w umiejętnościach zawodników, ale też ich wyglądzie. Niektóre zawodniczki były tak nabite, tak zarzeźbione, że czułem jak od samego patrzenia spada mi poziom testosteronu i rzedną włosy na klacie.
Wielokrotnie pisałem, że osoby uprawiające CrossFit wyglądają jak młodzi bogowie, ale czym innym jest oglądać tych bogów w internecie a czym innym mieć ich na wyciągniecie dłoni. Raz po raz wyrywało mi się z ust pełne podziwu o kurwa, jak ona wygląda, ponieważ wrażenie, jakie robiły na żywo było po prostu miażdżące.
Choć każdy ze sportowców prezentował poziom co najmniej wyśmienity ze wskazaniem na zajebistość, nie dało się nie zauważyć totalnej dominacji zawodniczek z Islandii. Momentami było to aż śmieszne, gdy w trakcie finalnego heatu pięć kolejnych miejsc na RIGu zajmowały zawodniczki o nazwisku kończącym się na – Dottir. Nie wiem, czym je w tej Islandii karmią, ale wśród kobiet to już nawet ciężko nazwać panowaniem. To zwyczajna hegemonia.
Mistrzowski poziom utrzymywał się po obu stronach barierek. Co prawda niekwestionowanymi mistrzami dopingu byli Islandczycy, którzy zdzierali gardła wspierając swoich zawodników oraz zawodniczki, ale przedstawicielom innych krajów również niczego nie brakowało. Non stop słychać było krzyki, klaskanie, skandowanie – każdy ze sportowców miał swoją grupę wsparcia, która zagrzewała go do walki a co najfajniejsze, nikt nikogo nie zagłuszał, nie zakrzykiwał, nie było żadnych animozji pomiędzy kibicami. Wręcz przeciwnie – normą było dopingowanie nie swojego zawodnika, który utknął na jakimś ćwiczeniu, że o amoku w trakcie finalnych zmagań Bartka Lipki nie wspomnę, bo to zjawisko poza klasyfikacją
O ile do tej pory kibicowanie kojarzyło mi się głównie ze znanym z rodzimych stadionów zbydlęceniem, o tyle doping na regionalsach był najfajniejszym sportowym przeżyciem, jakiego do tej pory doświadczyłem. Nie raz i nie dwa ze wzruszenia ścisnęło mnie w gardle i byłem dumny z tego, z jakimi ludźmi sport uprawiam.
Ubawiłem się też setnie widząc kolejkę ludzi czekających na możliwość zrobienia fotki z Davem Castro. Nie wiem, może za stary grzyb na takie akcje jestem, ale obserwując to poczułem się trochę… zażenowany?
Nie wiem, jak to nazwać…W każdym razie dziwnie się czułem widząc dorosłych ludzi stojących w wężyku aby zrobić sobie zdjęcie nawet nie ze sportowcem, czy inną gwiazdą rocka, ale facetem, który tworzy CF games, jest nie tyle bohaterem, co managerem tego całego zamieszania.
Żeby on choć bloga prowadził…
Pozostając przy spostrzeżeniach ogólnoludzkich, chciałbym serdecznie pozdrowić pewnego kibica z Polski, który paradował po Vendor Village z e-papierosem w dłoni. Pomijając już fakt, że papierosy, a już w szczególności te e-fikołki, to żenada deluxe (albo się chłopie trujesz jak facet, albo rzuć to w cholerę i przestań udawać, że nie palisz) to afiszowanie się z tym w środowisku, które kładzie nacisk tyleż na intensywny trening, co na zdrowy tryb życia, jest zwyczajnie słabe.
Nie powiem, koszulkę jakiego boxa nosił, ale co się ubawiłem to moje 😉
Dania, jak większość bogatych krajów zachodu, posiada całkiem sporą grupę obywateli wyznania muzułmańskiego. Jaka jest pozycja kobiety w tych społecznościach – wszyscy wiemy – dlatego tym bardziej zdziwiły mnie spotkane na regionalsach dwie muzułmanki, co prawda nie w burkach, ale z zakrytymi włosami, jak allah przykazał. Patrzyłem na nie, umalowane jak na wieczorny balet w najlepszej dyskotece i tak się zastanawiałem, co to za paranoiczna i zakłamana religia, która nie pozwala kobietom pokazywać włosów (ponieważ budzą męskie pożądanie) nakazuje im skromność i posłuszeństwo, ale nie robi problemu z wyjścia na zawody, na których półnadzy, spoceni, wyglądający jak półbogowie mężczyźni dają popisy swojej siły i witalności. Gdzie kobiety w sportowej bieliźnie pocą się i sapią ku uciesze tysięcy facetów.
W jaką cholerną paranoję wpędza swoich wyznawców…
Pozostając na chwilę przy kobietach – dawno nie widziałem takiego stężenia atrakcyjnych babek w jednym miejscu. Może nie zawsze najpiękniejsze, ale tak wysportowane, z takimi figurami, że aż dziw bierze, że żaden facet nie skończył w kołnierzu ortopedycznym.
Również i panie nie miały powodów do narzekania, ponieważ (pomijając zawodników, bo to klasa sama w sobie) specyfiką fana CrossFitu jest to, że w odróżnieniu od np. kibica futbolu, uprawia sport, którym się pasjonuje, czyli mówiąc wprost wygląda zajebiście (albo za chwilę będzie). Panowie na widowni byli prima sort i jeśli któraś z pań chciała oko zawiesić, to okazji do zeza rozbieżnego było pod kokardę.
Bardzo miłą odmianą w stosunku do Polski był fakt, że niemal wszyscy spotkani ludzie byli sympatyczni i uśmiechali się. Największy szok zafundowała mi babeczka z ochrony, która z rozbrajającym uśmiechem wytłumaczyła, że zejścia na dół nie ma (wiem, że nie ma, ale próbować trzeba). Od razu przypomnieli mi się rodzimi ochroniarze z ich tępymi , kwadratowymi ryjami i dotarło do mnie, jak wielka przepaść cywilizacyjna nas dzieli. Możemy mieć ajfony, ajpady i skarpety od Reeboka, ale kulturowo i mentalnie jesteśmy w dupie tak ciemnej, że niektórym z nas wyrastają świecące wypustki.
Protestancki porządek i poukładanie widać było nie tylko w hali regionalsów. Gdy w sobotę zaczął się remont torów, którymi jeździła kolejka do Super Areny, koleje podstawiły autobusy zastępcze oraz ludzi, których zadaniem było udzielanie informacji i pilnowanie by… zbyt wielu pasażerów nie wsiadło do autobusu – bo nie chodzi o to, by pojechał nabity pod sufit, tylko o to, by osoby, które płacą za bilet mogły podróżować w komfortowych warunkach.
Wyobrażacie sobie coś takiego w kraju nad Wisłą?
Regionalsy regionalsami, ale nie byłbym sobą gdybym wizyty w nowym miejscu nie powiązał z wizytą w lokalnym boxie. Jeszcze przed wyjazdem nagrałem trzy wizyty – po jednej na każdy dzień. Problemem było spakowanie w bagaż podręczny trzech par ciuchów treningowych – ale nie takie rzeczy na krosfitnesie ze szwagrem robilim 😉
Koniec końców z trzech zaklepanych treningów udało mi się zrobić tylko dwa, za to miejscówki w których przyszło mi ćwiczyć, były absolutnie najbardziej odjechane, jakie do tej pory udało mi się odwiedzić.
Pierwsza z nich – Butcher’s lab, mieści się w starej ubojni bydła, co też widać na pierwszy rzut oka (szczęśliwie nie czuć na węch). Tam też miałem po raz pierwszy okazję pchać metalowe sanki – i zapewniam was, jeśli komuś się wydawało, że burpeesy, czy też AirBike są złem wcielonym i etalonem mózgojeba – koniecznie spróbujcie zabawy z sankami. Pokochacie burpeesy jak zimne piwo w lipcowe popołudnie.
O ile lokalizację pierwszego boxa można określić jako mocno odjechaną, to druga jest już wywalona w kosmos. W niebo – żeby być precyzyjnym – ponieważ mieści się w byłym kościele. Idąc tam nie mogłem się opędzić od myśli, że w Polsce takie rzeczy by nie przeszły – i strasznie zazdrościłem Duńczykom ich wyluzowania i braku bogojczyźnaniej napinki. Jednym słowem: normalności.
A właśnie, w temacie normalności pozostając. Jednorazowe wejście do Butcher’s lab kosztowało mnie 100 koron, czyli w przeliczeniu na złotówki pięćdziesiąt złotych z hakiem (do kościoła wszedłem za friko). Pięć dych – czyli tyle, ile kosztuje jednorazowe wejście do niektórych polskich boxów (np CF Wilanów). Mając na uwadze różnice w zarobkach między Polską a Danią nie sposób opędzić się od wrażenia, że CrossFit w Polsce jest W CHUJ drogi. Jeżeli cena karnetu do Butcher’s Lab w Kopenhadze (450koron, jakieś 230zł) jest niższa od standardowej ceny karnetu do BOXa w Warszawie, to coś tu jest grubo nie halo.
Ja rozumiem, że wolny rynek oraz zasady popytu i podaży, ale sytuacja ta pokazuje jak na dłoni, że CF w Polsce to jest sport dla osób z grubszym portfelem.
Sama Kopenhga jest miastem tyleż pięknym, co drogim. Nietknięta przez wojnę – więc pełna zabytkowych, stylowych budynków – aż momentami nie wiadomo, w którą stronę sie obejrzeć; oraz europejska – więc o stosownych cenach. Najlepiej od razu przestać przeliczać korony na złotówki, bo jak do człowieka dotrze, że płaci 30zł za piwo, to choćby go było na to piwo stać, w głowie zapala się neon z napisem ochujałeś Killer? a browar staje w gardle.
Do Ballerup Super Arena obowiązuje zakaz wnoszenia jedzenia oraz picia. Głodni oraz spragnieni mogą zaopatrzyć się na wewnętrznych stoiskach, ale ceny, które tam obowiązują sprawiają, że odechciewa się jeść i pić. Pół litra wody kosztuje 10zł (20 koron) zaś kiełbaska z warzywami 40zł (80 koron). Można też kupić dwa szaszłyki z kurczaka z warzywami za 50zł (100 koron) – ale kto się tym naje? Jako człowiek przyzwyczajony dużo jeść i pić, pierwszego dnia wydałem na miejscu taką furę kasy, że następnego dnia zacząłem przemycać własne żarcie i wodę.
Z finansowego punktu widzenia wyprawa na regionalsy to spory wydatek. O ile hotel i bilet na samolot można trafić okazyjne, zaś 50 dolarów za trzydniową wejściówkę to nie jest szalona kwota, o tyle koszty życia na miejscu (18zł za bilet na metro z lotniska do centrum, 100zł za trzydniowy bilet na wszystkie środki komunikacji) mogą okazać się większe od kosztów imprezy, transportu i zakwaterowania. Należy wziąć to pod uwagę, bo jechać na trzydniową imprezę tylko po to, by żyć na przysłowiowym chlebie i wodzie to moim zdaniem słaba opcja.
Pomimo sporych kosztów, regionalsy są dla CrossFittera jak wyprawa do Torunia dla członka rodziny radia Maryja. Kto chce ten może piszczeć niczym groupie na widok Dave Castro; kto chce może trzaskać samojebki na tle RIGa; a kto chce może drzeć się w niebogłosy dopingując najlepszych CrossFitterów w tej części świata.
Ja już odkładam specjalny zestaw smarów na 2016-ty – bo jeśli chłopaki planują dostarczyć takich emocji, jak w tym roku – to zwykłe pastylki na gardło nie wystarczą 😉
Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.
Fajna i ciekawa lektura na dzisiaj. Zgadzacie się? Wrzucajcie dalej