Gdy byliśmy w siódmej, czy ósmej klasie podstawówki (ktoś pamięta te zamierzchłe czasy sprzed reformy szkolnictwa?) mój kolega postanowił rzucić szkołę i zająć się grą na gitarze. W tamtych czasach bylismy młodymi narwanymi metalowcami marzącymi o zamiataniu scen czupryną i bezkarnym piciu piwa (szczawie jeszcze bylismy i o bzykaniu fanek na backstage’u jeszcze żaden z nas nie myślał) więc naturalnym było, że na skali priorytetów gitara znajdowała się na samym szczycie a szkoła poza dolną granica tejże skali.
Kolega zniknął ze szkoły gdzieś w okolicach ferii zimowych i zapadł się pod ziemię jak publiczne pieniądze w ZUSie. Gdy spotkałem go trakcie wakacji, był już członkiem zespołu metalowego (14 latek w zespole metalowym ze starszymi kolesiami – papierosy, wspólne wino – kumacie szacunek, jaki budził?) zaś rzeczy, które wywijał na gryfie sprawiły, że miałem ochotę pożreć swojego ruskiego akustyka, na którym uczyłem się pierwszych riffów dead skin mask.
Nie wiem, jak ta historia się skończyła, ponieważ po zakończeniu ósmej klasy nasze drogi rozeszły się całkowicie, ale nauka z niej została mi na całe życie. Jeśli chcesz być w czymś dobry – to musisz zapierniczać jak wściekły, dzień w dzień, w każdej wolnej chwili, do znudzenia i wyrzygania. Tylko wtedy będziesz naprawdę zajebisty w tym, co robisz.
Obiegowe powiedzenie mówi, że aby być w czymś naprawdę dobrym (tak na poziomie PRO), trzeba temu poświęcić minimum 10 000godzin. 10 tysiecy godzin to ok 10 lat, dzień w dzień po 2,5 godziny. Dla dorosłego, obciążonego pracą i rodziną człowieka takie wyrzeczenie jest praktycznie nieosiągalne, dlatego oczywiste jest, że im wcześniej zacznie się coś ćwiczyć, tym większe prawdopodobieństwo uciułania dziesięciu tysięcy i osiągniecie upragnionego poziomu PRO.
Najłatwiej jest zacząć jeszcze w dzieciństwie – czasu wówczas jest mnóstwo, obowiązków tyle, co kot napłakał a młodziutki organizm regeneruje się niczym Jason Patrick w Terminatorze2. Im później – tym czasu mniej, obowiazków więcej; a jak się człowiek chwilę zagapi to moze być zwyczajnie za późno, bo czas i biologia są nieubłagane.
W rozmowach z ludźmi po trzydziestce bardzo często przewija się ten motyw – że za późno zaczęli, że wszystko idzie im trudniej niż młodym, że nie mają czasu by nadgonić ze wszystkim na co mają ochotę (a wszyscy wokół już to robią) i że coraz częściej zastanawiają się, czym im się po prostu za dużo nie wydaje, bo już lata nie te i musztarda po obiedzie. Znam te rozmowy bardzo dobrze, bo czasem sam se sobą tak gadam – zazwyczaj wtedy, gdy mam gorszy dzień, nic nie idzie i zapominam, że to, co dziś wydaje mi się poziomem minimum, dwa lata temu leżalo na półce z etykietą chyba na mózg upadłeś.
CrossFit to zdradliwe bydle. Bardzo szybko przynosi pierwsze efekty, po których pijany sukcesem człowiek zaczyna myśleć o kolejnych, coraz większych i większych. Sprawy nie ułatwia fakt, że wszyscy wokół przerzucają się filmikami z coraz bardziej niesamowitymi osiągnięciami, realizują dzikie plany treningowe, fascynują nadludzkimi wyczynami sportowców z CrossFitowej czołówki, jeżdżą na zawody, które choć lokalne, mnożą się jak grzyby po deszczu.
Poziom samonakręcenia w CrossFicie jest tak wysoki, że ciężko jest zachować trzeźwy osąd sytuacji, przyjść i zwyczajnie pracować nad słabościami; krok po kroczku dążyć do jakiegoś większego celu.
Z jednej strony jest to dobre, ponieważ pozwala zachować mocne tempo rozwoju, utrzymać się na wysokości lamperii; z drugiej zaś stwarza złudne wrażenie, że stoi się w miejscu, tak wielu rzeczy nie umie, tak małe ciężary dźwiga …
Choć niemal każdy trening przynosi jakiś mały sukces, CrossFit może też być szalenie frustrujący – szczególnie wtedy, gdy zaczynasz się porównywać do lepszych i oczekujesz od siebie podobnych wyników. Ileż razy się na tym złapałem! Nie dalej jak kilka dni temu składając sztangę do martwego ciągu spojrzałem na załadowane 90 kilo i pomyślałem stary, przecież tyle to IKS w rwaniu bierze. Szczęśliwie zaraz przyszło otrzeźwienie, ponieważ przypomniałem sobie o ile IKS jest ode mnie młodszy i jaką ma historię sportową, ale w przeszłości nie raz i nie dwa dałem się złapać w pułapkę porównań, co w połączeniu z ambicją i adrenaliną przynosiło opłakane efekty.
Rzecz jasna – nie chodzi o to, by z nikim się nie porównywać i żyć w sportowej próżni, bo takie porównywanie i nakręcanie się jest bardzo motywujące; warto tylko uważać, do kogo się porównuje. Trzeba pamiętać skąd się przyszło, z jakiego pułapu zaczęło.
CrossFitowy wół musi cały czas pamiętać, że jeszcze niedawno cielęciem był i że zmiana w półtonowego buhaja to proces rozłożony na lata.
Mój pierwszy rok z CrossFitem był mocno na wariata – zachwycony postępem i treningami szukałem coraz wymyślniejszego sposobu, żeby się zeszmacić. Były kontuzje, był ból mlecznych zębów – było wszystko to, co jest nieuniknioną konsekwencją podejścia na hurraa. Dopiero gdy zadałem sobie pytanie stary, ale czego ty tak naprawdę od tego CrossFitu oczekujesz rzeczy stały sie prostsze i bardziej poukładane. Zdefiniowałem czego chcę, rozpisałem co muszę zrobić, oceniłem ile czasu może to zająć, podzieliłem to przez obowiązki i dotarło do mnie, że to nie będzie wariacki sprint do celu, tylko długa i szalenie ciekawa podróż, w której najfajniejsze jest przyklejenie nosa do szyby i obserwowanie, jak zmieniają się twoje możliwości.
Więc przyklejam, obserwuję i cieszę się jak dzieciak.
Od kiedy określiłem gdzie jestem i co jest moim celem CrossFit stał się jeszcze przyjemniejszy. Mniej się wściekam, mniej napinam, coraz mniejsze ciśnienie sobie robię. Rezygnacja z konkretnego celu w stylu do jesieni 2015 chciałbym wystartowac w zawodach na rzecz bardziej ogólnego chciałbym być w stanie poprawnie wykonać wszystkie ruchy, jakie występują na treningach pozwala podchodzić do treningów na psychicznym luzie. Nie muszę zrobić X, Y, Z do końca sierpnia – mam na to tyle czasu, ile potrzebuję. Całe życie. Dosłownie.
Życie to ciagła napinka. Zewsząd kładą nam do głów: bądź najlepszy, miej lepsze auto, najnowsze gadżety, najmodniejsze ciuchy, oczekuj wszystkiego i najlepiej z dokładką.
Ta sama napinka przekłada się na sport – dalej, szybciej, ciężej, więcej. Doskonale widzę to u swoich biegowych znajomych, którzy jeden po drugim idą w kierunku biegów ultra, ale też i w CrossFicie jest tego sporo – każdy chce być jak Rysiek Froning, albo przynajmniej jak wąsacz Bridges.
Ja mówię Jebać to. Nie muszę się napinać i rywalizować – a już w szczególności wtedy, gdy wychodzę robić coś dla przyjemnośći. To jest najlepsza godzina mojego dnia i ostatnie, co chciałbym robić to usmarować ją ambicją.
Od CrossFitu oczekuję jednego – że będzie długą i fascynującą podróżą. Dokąd – to już kwestia drugorzędna. Dla mnie liczy się, by widoki za oknem zapierały dech w piersiach i bym od czasu do czasu mógł poskakać z radości nad nowym rekordem.
Nie muszę być The fittest on Earth – wystarczy, że będę the fittest I’ve ever been.
Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.
Ta perspektywa może zmienić wiele w Twoim myśleniu. Sprawdź sam.