Lifestyle

Toughness Test Toruń 2015

Toruń przywitał nas deszczem; paskudnym, zimnym deszczem – ale to jakby normalne, bo czego innego można oczekiwać w Polsce pod koniec lipca? Szczęśliwie, powitanie ze strony lokalnych CrossFitterów było bardziej ciepłe i odebrani z dworca zawieźliśmy swoje wielkopańskie zadki prosto pod nową siedzibę CrossFit Toruń.

Gdy dotarliśmy na miejsce, zawody trwały już w najlepsze – zawodnicy się pocili, kibice pokrzykiwali, a zaproszona burgerownia rozpalała palenisko. Wiele sobie po tej burgerowni obiecywałem i, jak się niebawem okazało, były to obietnice pokryte po dwakroć –  z dokładką.

Również nowy box stanął na wysokości zadania. Nie widziałem starej toruńskiej lokalizacji, ale nowa to jedno z fajniejszych miejsc, w jakich byłem. Dwie duże sale, dwa poziomy, fura sprzętu, wielka szatnia i jeszcze większe prysznice – toruński box może bez kompleksów gościć CrossFitterów nie tylko z innych miast, ale i krajów. Czuć go, co prawda, jeszcze trochę nowością,  ale dajmy mu chwilę, niech przesiąknie potem i testosteronem  a miejscówka będzie prima sort.

Jakkolwiek przestronny box by nie był, pomieszczenie około dziewięćdziesięciu sportowców wraz z dziewczynami, chłopakami oraz znajomymi jest dość sporym wyzwaniem. O ile kibice jako tako sobie radzili (bo każdy gdzieś się kręcił i ogólnie był ruch na dzielnicy), o tyle w trakcie heatów bywało dość tłoczno, szczególnie gdy sześciu zawodników na raz robiło Clean & Jerk. Sprawy nie ułatwiali kibice, którzy tak bardzo chcieli zrobić dobre zdjęcie swoim znajomym, że przekraczali linię bezpieczeństwa pakując się zawodnikom niemal pod nogi. Punktem kulminacyjnym tej pogoni za focią na fejsbunia była sytuacja, w której rzucona przez jednego z zawodników sztanga odbiła sie od drugiej i poleciała… prosto w kibiców. Szczęśliwie nic nikomu się nie stało, ale w takich sytuacjach nie ma co liczyć na łut szczęścia, tylko bezpardonowo wypraszać kibiców ze strefy ćwiczeń zanim coś się wydarzy.

Jeden z najczęściej powtarzanych w sporcie komunałów brzmi prawdziwa siła techniki sie nie boi, co na język polski tłumaczy się nie ważne jak chujowo robisz, ważne ile masz na sztandze. Jak bardzo jest to nieprawdziwe można było przekonać się podczas ćwierćfinałów, gdy zawodnicy mierzyli się z czterominutowym zestawem, w trakcie którego trzeba było przewiosłować 50 kalorii, zaś w pozostałym czasie zrobić tyle Clean & Jerków, ile się da. Jeden z zawodników – wielkie konisko, na oko z metr dziewięćdziesiąt i na luzie stówa żywej wagi  dokonał rzeczy nieprawdopodobnej wiosłując 50 kcal  w minutę z jakimiś drobnymi sekundami – stojący obok niego sędziowie robi z niedowierzania takie oczy, jak postaci z kreskówek a ergometr omal nie oderwał się od ziemi. Ustanowiwszy (chyba) rekord Polski na wiosłach podszedł do sztangi z 60kg – czyli na oko jakieś 50-60%  jego masy ciała –  i… zarzucił to w formie tak paskudnej, że aż słów brak. Poziom absolutnie amatorski – a przecież chłop jak bizon! Kolejna próba wypadła jeszcze gorzej, zaś po trzeciej dał znać, że pasuje i przerwał ćwiczenie. Jak się później okazało, coś sobie zrobił w bark, ponieważ z pokoju fizjoterapeutów wyszedł obłożony lodem.

Nie jestem lekarzem, więc mogę się mylić – ale tak na zdrowy rozum rzecz biorąc – gdy wielkie napakowane chłopisko robi sobie krzywdę ciężarem rozgrzewkowym i w dodatku robi ją wykonując ćwiczenie kompletnie pozbawione techniki (sztanga szła chyba z pół metra od klatki piersiowej) – to kontuzja jest wynikiem tejże techniki –  bo czego innego? Tym bardziej, że Bronek Olenkowicz, który na wiosłach również się nie opierdzielał (minuta 13 sekund na 50 kcal) zdążył zrobić 35 (trzydzieści pięć!) powtórzeń w bezbłędnej formie i bez uszczerbku na zdrowiu.

Więc jednak liczy się nie rozmiar a technika – a już najlepiej, gdy jest i jedno i drugie😉

Pozostając w temacie techniki – pisałem o tym przy okazji Amaroka i napiszę o tym i tym razem, ponieważ przez pół roku nic się w temacie nie zmieniło. Nadal widać sporą różnicę między Panami i Paniami – i nie chodzi tu o ciężary, tylko o wszechstronność –  czyli to, co jest ideologicznym filarem CrossFitu. Wśród panów jest co najmniej kilku wielkich jak tury, który potrafią szarpać nieprawdopodobne ciężary a potem robić równie karkołomne cuda z gimnastyki – świetnym tego przykładem był finałowy heat, w którym Kuba Szyszka z równą łatwością zarzucał na siad sto kilo, by zaraz potem popierniczać na linie niczym młody gibbon. Widać, że jest to zawodnik wszechstronny i nic mu nie straszne – podobnie zresztą jak wspomniany Bronek, Przemek Strumian, czy Wojtek Laszczak.

Wśród pań nie było nikogo, o kim można by powiedzieć, że nic jej nie straszne. Przez dłuższy czas kimś takim była Dobrosława Kucharzak, która siłowo nie dała rywalkom najmniejszych szans (75kg w pięknym technicznie OHS!), ale gdy w finałowym heacie przyszło się zmierzyć z liną okazało się, że mniejsze rywalki radzą sobie dużo lepiej od niej. I na nic tu argument, że jest większa –  więc ma trudniej – Kuba Szyszka też okruszkiem nie jest  a zasuwał po linie jak Tarzan.

Nie wiem czy to kwestia tego, że panie w polskim CF bardziej stawiają na robienie siły (tak przynajmniej widzę po wrzutkach na fejsbuku), czy czegoś innego – ale póki co nie widziałem jeszcze rodzimej zawodniczki, która byłaby równie silna, co zwinna.
Być może dlatego też mieliśmy na regionalsach aż trzech panów i ani jednej przedstawicielki (teraz się narażę) słabej płci.
Znaczy się tej ładniejszej😉

Kontynuując temat różnic jakościowych, widać było (momentami wielką) przepaść pomiędzy zawodnikami ze stażem a tymi, którzy ewidentnie startowali po raz pierwszy –  i nie mówię tu o sile, czy wydolności, ale o brakach w technice. Były OHSy, które ewidentnie nie schodziły poniżej linii kolan i podciągnięcia robione podchwytem, ale najbardziej widać było, kto miał już jako takie otrzaskanie ze sztangą, a kto jest na etapie oswajania z żelazem. Mało kto, poza utytułowanymi zawodnikami, przy wybiciu nad głowę (jerk) robił unik pod sztangę –  większość robiła to siłowo, chwilami zwykłym pressem. Nie wiem, ile było w tym zmęczenia a ile braku techniki, ale do momentu wejścia zawodników ze stażem, CrossFitowi hejterzy mieli ucztę dla oczu.

Jak to zwykle w trakcie rodzimych zawodów, kwestią najbardziej gorącą było sędziowanie i różnice zdań na linii zawodnicy –  sędziowie. O ile zazwyczaj mam na to wywalone, bo sędzia to sędzia i trzeba to uszanować, to jednak dziwnie się czułem, gdy jako Chest to Bar było akceptowane  ledwie wyjście brodą nad drążek, czy wspomniany już OHS, który nie złamał kąta 90 stopni –  bo to było zwyczajnie nie fair wobec tych, którzy robili tak, jak trzeba (czyli bardziej się namęczyli na swój wynik). Niesnasek przy sędziowaniu było dość sporo – jednym nie policzyli, drugim policzyli za dużo – ale z tego, co po imprezie rozmawiałem z zawodnikami, nie było to nic ponad rodzimy standard. Niemniej nie mogłem się opędzić od słów Łukasza Wysockiego, że brak nam w polskim krosfitnesie kadry sędziowskiej, która zagwarantuje możliwie profesjonalne ocenianie zawodników – i dopóki ten temat się nie wyklaruje, zawsze będzie jakieś ale

W trakcie Amarok East chwilą prawdy było 9 metrów, które trzeba było przejść na rękach w jednym podejściu (unbroken). Trening, który (nie bez powodu) nazywał się dziewięć metrów prawdy bezpardonowo pokazał, kto jest wszechstronny a kto tylko silny. Toruńskim odpowiednikiem tej chwili prawdy był finałowy heat, w takcie którego jeden z zawodników, który ewidentnie nie praktykował liny, wspinał się bez użycia nóg, co jak nietrudno się domyślić, skutecznie odebrało mu szansę na pudło. Przy czwartym, czy piątym wejściu skończyła mu się para w bicepsach i tyle było jego walki –  w trakcie gdy inni zbliżali się do finału on walczył z pierwszą dziewiątką.
Wśród pań również znalazła się zawodniczka, która (jak się później dowiedziałem) pierwszy kontakt z liną miała w trakcie zawodów i finałowy heat ukończyła bez widoków na pudło.

Duża pochwała należy się, odpowiedzialnemu za wymyślenie WODów Filipowi  Antoszewskiemu, Head Coachowi CF Toruń.
WODy były wredne i przemyślane tak, by nie prześliznął się przez nie nikt, kto miał luki w umiejętnościach. O ile pierwszy WOD był typową wydolnościówką na małym obciążeniu – aby początkujący mogli zrobić cokolwiek a doświadczeni porządnie się rozgrzać, o tyle drugi był już konkretny, bardzo konkretny – mowa tu o ergometrze i Clean & Jerkach. Niejeden poleciał w trupa na wiosłach a potem nie był w stanie dźwignąć sztangi; byli też tacy co wiosłowali 2 minuty i zabrakło im czasu na wykręcenie dobrego wyniku z żelazem.
Było krótko, konkretnie i mało kto wyszedł z tego o własnych siłach.

Dalej zaś było jeszcze ciekawiej, bo w półfinale były 2 minuty na zrobienie dwóch przysiadów z  maksymalnym ciężarem nad głową (ciężar można było zwiększać do woli, byle zmieścić się w czasie), następnie dwie minuty przerwy i 3 minuty AMRAP burpee bar muscle up (burpee chest to bar u pań). Był to mój ulubiony zestaw, ponieważ OHS bezlitośnie obnażał braki w technice nie dając szans tym, którzy byli tylko silni a np. brak im mobilności, czy mocnego core, po czym przechodził do gimnastycznego sprintu w trupa, gdzie liczyła się tyleż siła, co technika.

Gwiazdą półfinału był bezapelacyjnie Bronek Olenkowicz, który bez zbytnich ceregieli założył 130 kg, poprawił sie, wziął kilka oddechów po czym na luzie kucnął dwa razy i spokojnie czekał na część drugą. Była w tym taka nonszalancja i pewności siebie, że było to aż niemal bezczelne –  po prostu nie dał szans konkurentom –  wiedział co ma zrobić, przyszedł, zrobił i podziękował za uwagę. Dwie minuty później przypieczętował zwycięstwo, przez 3 minuty robiąc najbardziej techniczne i płynne bar muscle upy całych zawodów.
Aż przyjemnie było patrzeć, jak się męczy

WOD finałowy był równie wredny, ponieważ do zrobienia był stukilowy zarzut na siad i wejście na linę a wszystko to w schemacie 9-7-5. Tu również trzeba było wykazać się tyleż siłą, co zwinnością –  i na tym polu nie do pobicia był Wojtek Laszczak, który choć niewielki wzrostem (co nadrabiał muskulaturą) popisał się końską siłą i ukończył jako pierwszy.

Jak nie trudno przewidzieć, pudło należało do Bronka i Dobrosławy Kucharzak –  oboje są postaciami w polskim krosficie znanymi, można śmiało powiedzieć, że to solidna firma i lipy nie robi. Oprócz nich Strumyk, Kuba Szyszka –  to są zawodnicy o ustalonej renomie i ich wysokie wyniki nie były dla nikogo zaskoczeniem
Zaskoczeniem (przynajmniej dla mnie) byli za to bracia Laszczakowie z CF 43300. Wojtek skończył drugi, Maciek  piąty – nie wiem, czym ich tam w Bielsko Białej karmią, ale na pewno nie jest to karma od Reksia. Uważajcie na tych rozrabiaków, bo w Toruniu zrobili świetną robotę i w przyszłym roku sporo namieszają w polskim krosficie

Choć towarzysko wyprawa przebiegła na RX  a toruńską gościnność czułem na żołądku jeszcze w poniedziałek rano, podsumowanie Toughness Test Toruń 2015 przebiegnie bez BroRepów.

Z rzeczy, które na pewno wymagają poprawki jest ilość zawodników, tak w heatach jak i w ogóle. Upchanie dziewięćdziesięciu zawodników po heatach sprawiło, że było ich bardzo dużo (szczególnie w początkowej fazie) i oglądanie, jak po raz n-ty kolejna grupa robi to samo traciło na uroku, zaś tłok w trakcie heatów sprawiał, że robiło się niebezpiecznie (vide historia ze sztangą). Koniec końców impreza trwała dziesięć godzin i po finalnym heacie byłem złachany jak po maratonie zumby.

Druga rzecz to sędziowanie i standardy ćwiczeń. Rozumiem, że zawsze jest jakieś ale, niemniej zaliczanie chest to bara ze szczęką ledwie ponad drążek to jednak albo niedopatrzenie jest, albo zwyczajny bro rep. Takich rzeczy trzeba pilnować i no-repować, bo reputację nawet najlepszej imprezy można rozmienić na drobne –  a to chyba nie o to chodzi.

Z rzeczy pozytywnych, na pewno trzeba wymienić świetnie pomyślane WODy – pisałem o tym już wcześniej, więc teraz tylko przypomnę. Krótko, na temat i z głową – super robota! Jak tylko wrócę do treningów na pewno zrobię je w zaciszu CrossFit Mokotów.

Pochwały należą się też za zaplecze gastronomiczne. Dodawany do pakietów (oraz blogerom po znajomości😉 ) piernikowy browar był przepyszny a żeby dobrze zjeść nie trzeba było nawet z boxa wychodzić. Niektórzy co prawda narzekali, że zawody pachniały burgerami –  ale to pewnie wegetarianie byli, więc #noMeatNoRep.

Jak każde porządne CrossFitowe zawody, Toughness Test Toruń zakończył się srogą banią. Dzięki serdeczne wszystkim, którzy podeszli powiedzieć dobre słowo (ojeju jeju, jestę celebrytę ) oraz tym, z którymi się bawiłem; zaś największe dzię-ku-ję posyłam tym, dzięki którym wyspałem się na normalnym łóżku i zjadłem normalne śniadanie.
Bez Was niedziela byłaby dużo bardziej okrutna😉

Użyte zdjęcia  pochodzą ze zbiorów moich oraz czeluści internetu.
Ukradłem od:  Toughness Test Toruń, Bronisława Olenkowicza oraz CrossFit Brothers

Wpis odzyskany z archiwalnej strony.

(1) Komentarz

  1. Jeśli myślisz, że nic już Cię nie zaskoczy, ten tekst jest dla Ciebie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *