Lifestyle

Luksus bycia nieidealnym

Lato tuż tuż i Internet, niczym pachnącym kwieciem bez, obsypało efektami fit-metamorfoz. Przyglądam się im i klepiąc się po brzuchu wspominam swoje zrywy sylwetkowe, gdy mówiłem sobie dobra stary, skoro trenujesz bez taryfy ulgowej czas, byś stosownie do tej taryfy wyglądał – i jak wszystkie one kończyły się, zanim się na dobre zaczęły.
Przyczyna tego była prozaiczna: gdy tylko docierało do mnie, że ceną za tą bezkompromisową sylwetkę ma być bezkompromisowy kulinarny reżim, szybko stwierdzałem, że aż tak bardzo mi na tej sylwetce nie zależy.

Moje wyprawy po sześciopaka zawsze kończyły się pytaniem stary, wolisz pić zimnego browara przez cały rok, czy świecić kaloryferem na plaży przez dwa miesiące? Rzecz jasna mocno to upraszczam, ale sedno pozostaje to samo: czy chcesz się mordować i odmawiać  przyjemności po to, by móc spojrzeć w lustro i móc sobie powiedzieć zajebisty jesteś – nie ma to tamto, czy też wolisz wyglądać średnio, ale za to nie odmawiać sobie tego, co lubisz?
Kto tu jest dla kogo –  ty dla ciała, czy ciało dla ciebie?

Rozumiem, że są ludzie, dla których poziom tkanki tłuszczowej, czy zarys kaloryfera na brzuchu to kwestie bardzo ważne. Skłamałbym mówiąc, że nie zależy mi na nich kompletnie –  bo jednak  fajnie by było – ale jak sobie policzę bilans zysków i strat; ile musiałbym włożyć i ile bym z tego wyjął – to mi się nie dodaje. Po prostu nie opłaca mi się trzymać diety i odmawiać sobie przyjemności tylko po to, by zajebiście wyglądać.

Wszystkie fit metamorfozy o których czytałem opierały się przede wszystkim na diecie – czyli de facto odmawianiu sobie tego, na co mamy ochotę. Do mnie to nie przemawia. Za bardzo lubię dobrze zjeść, zbyt mocno cenię sobie luz i robienie tego, na co mam ochotę, by założyć sobie kulinarne chomąto. Próbowałem tego i za każdym razem byłem szczęśliwy tylko wtedy, gdy patrzyłem w lustro, czyli jakieś 5 minut w skali dnia.
Trochę mało, jak dla mnie.

Szanuję i podziwiam siłę woli, jaką wykazują się ludzie w dążeniu do idealnej sylwetki – ale to nie moja bajka. Sport to dla mnie zabawa – odskocznia od dorosłego, wypełnionego obowiązkami życia. Nie wyobrażam sobie, bym miał ten swój bezpieczny zakątek przekształcić w miejsce pełne rygoru – trzymania deficytu kalorycznego i treningów z organizmem skamlącym o gram cukru. Nie wyobrażam sobie, bym miał wychodząc do ulubionej bałkańskiej restauracji zamiast solidnej porcji mięcha z browarem zamawiać rybkę, czy sałatkę. W imię czego? Jednocyfrowego poziomu tkanki tłuszczowej, którego muszę pilnować na każdym kroku?

Życie jest wystarczająco stresogenne, by sobie jeszcze dodawać powodów do irytacji. Jest praca, jest rodzina, są problemy zdrowotne i wydarzenia losowe – jest masa wybojów, na których każdy z nas co dzień się potyka – tak zwane życie. Jeśli mam wybierać między opcją mniej zmartwień z nieidealną sylwetką a więcej zmartwień z ciałem Adonisa to wybór jest oczywisty.

Nie mam problemów z męczeniem się/odmawianiem sobie czegoś w imię progresu. Ostatni rok mobilek, choć jest to szalenie niewdzięczna robota, przemęczyłem się wiedząc, że dzięki temu moje treningi będą lepsze i bezpieczniejsze. Wiele razy nie chciało mi się, ale kładłem się na matę i robiłem swoje, bo wymarzony cel (poprawny OHS)  był w mojej ocenie wart żmudnej, codziennej dłubaniny.
Sześciopak dla mnie nie jest wart tylu wyrzeczeń, ile musiałbym dla niego znieść. Jeśli się pojawi po drodze –  to świetnie – ale jego posiadanie nie zrekompensowałoby mi tych wszystkich kulinarnych przyjemności, z których musiałbym zrezygnować –  więc mu się nie poświęcam.

W życiu cenię sobie luz i brak napinki. Moim priorytetem jest dobre samopoczucie a dobre samopoczucie jest u mnie bezpośrednio powiązane z brakiem ciśnienia. Dlatego pozwalam sobie na bycie nieidealnym.
To  mój największy luksus.

Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.

(1) Komentarz

  1. To jest ten rodzaj treści, który zmienia Twoje postrzeganie rzeczywistości.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *