Piątek po robocie, wyluzowany idę na pętlę tramwajową. Nie śpieszy mi się, ale gdy widzę odjeżdżający tramwaj postanawiam do niego podbiec. Dzieli na zaledwie 20, może 30 metrów – a co to jest dla Krosfitera? Zrywam się więc do biegu i… O KURWA, MOJE NOGI!!!
Co prawda dobiegłem, ale poranny MisFit triatlon przypomniał o sobie w najbrutalniejszy z możliwych sposobów.
Jutro będzie jeszcze gorzej….
Wszyscy znamy te poranki, gdy najlepiej byłoby się nie obudzić – i nie mówię tu o poimprezowym kacu, tylko o zakwasach, które sprawiają, że samo leżenie staje się torturą. Mięśnie brzucha po GHD, czwórki po siadach, lędźwie po martwych, czy ręce po drążku.
Czasem zwykłe umycie zębów urasta do rangi PRu…
Mówi się że poranny trening daje energię na resztę dnia. Jest to prawda, ale tylko połowiczna – ponieważ owa energia w moim przypadku zaczyna ulatywać koło południa i gdzieś w okolicach godziny czternastej zaliczam klasyczną zwałę, z której ratuje mnie jedynie konkretna dawka cukrów prostych albo gruby sznaps przedtreningówki.
Odkąd trenuję CrossFit obolałość jest moim stanem codziennym. Niby dźwigam coraz więcej i coraz szybciej, ale w zasadzie non stop coś mnie boli. Nie mówię tu o okazjonalnych kontuzjach, ale o ogólnym zmęczeniu – bo jak tu nie być zmęczonym, gdy rano robi się trening (minimum godzinę, zazwyczaj więcej) potem idzie do roboty, wieczorem ogarnia rodzinę – i tak przez 4-5 dni w tygodniu?
Powtarzamy sobie, że robimy ten krosfit by być bardziej sprawni, bardziej ludzcy – jak to sobie zgrabnie Reebok wymyślił – ale powiedzmy sobie szczerze: co to za sprawność, gdy krzywisz się wchodząc po schodach; ledwie do ust podnosisz firmowy kubek z kawą a gdy córka prosi tata, na barana szukasz jakiejś wymówki, bo najchętniej byś po prostu położył się pod drzewem i umarł?
Ktoś powie Better sore than sorry. Pewnie – też wolę być sore zamiast sorry – ale prawda jest taka, że bycie sore, czyli obolałym jest kompletnym zaprzeczeniem bycia sprawnym. Człowiek obolały to pół-kaleka a nie krosfitowy półbóg, któremu żadne wyzwanie niestraszne. Człowiek po dobrych siadach ma nazajutrz problemy z podniesieniem dupy ze sraczyka, co technicznie rzecz biorąc stawia go na równi z dwustukilowym grubasem. Człowiek, który najchętniej piłby kawę przez słomkę to ćwierć warzywo. Może i zajebiście wyglądające warzywo, ale cały czas warzywo.
Pieprzona kalarepa!
Nie narzekam na tę obolałość, bo taka jest konsekwencja uprawiania takiego a nie innego sportu w takiej a nie innej objętości. Objętość ta, powiedzmy sobie szczerze, nie jest zresztą jakaś szalona – bo gdy porównuję się ze znajomymi i patrzę, na jakiej intensywności oraz objętości ćwiczą, to mogę śmiało powiedzieć, że uprawiam krosfitową średnią. Chodzi mi o to, że dorabianie ideologii sprawności do sportu, który przez większość czasu odbija się zakwasami i problemami z normalnym funkcjonowaniem, jest zwyczajnym oszukiwaniem samego siebie.
Co z tego że dźwigasz zajebiście ciężką sztangę, skoro potem nie możesz dźwignąć dupy z kibelka?
Co ci po stówie podciągnięć w treningu, skoro nazajutrz nie jesteś w stanie się uczesać?
To nie jest sprawność, tylko zwykłe kalectwo. Co prawda nie permanentne – bo jutro, góra pojutrze już da się żyć, ale nie oszukujmy się – jutro, góra pojutrze pójdziesz na nowy trening, po nowe zakwasy.
A dzień później znowu będziesz ruszał się jak kaleka.
Wpis odzyskany z archiwalnej strony.
To jest ten typ treści, który potrafi naprawdę zainspirować i pobudzić do myślenia.