Lifestyle

Jak równy z równym czyli polski CrossFiter na zachodzie

Gdy tylko dowiedziałem się, że matka korporacja wysyła mnie w zagraniczną delegację, z miejsca sprawdziłem boxy w mieście docelowym, po czym wysłałem mailowe zapytanie o możliwość wspólnego treningu. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, trzy z czterech boxów odpisały, że bardzo chętnie przyjmą mnie za friko na single drop-in, co idealnie wpisywało się w moje wyjazdowe plany a przy okazji pozwoliło mi zaoszczędzić trzy stówy na wejściówkach (25 franków za godzinę zabawy to jednak dość sporo, jak na polską kieszeń).
Wobec powyższego nie pozostało nic innego jak spakować się, naszykować papu i odliczać dni do wyjazdu.

Pierwszy wieczór w Bazylei spędziłem na biegowym rekonesansie po mieście –  zażyłem trochę ruchu, rozprostowałem kości po ośmiu godzinach w podróży, obejrzałem to i owo oraz, co najważniejsze, sprawdziłem lokalizację boxów. Jednego boxa, żeby być dokładnym – ponieważ drugiego za cholerę znaleźć nie mogłem (jak się później okaże kilkukrotnie przebiegałem dosłownie metr przed nieoznakowanym wejściem) zaś napotkani przechodnie zapytani o CrossFit robili oczy, jakbym wypytywał ich o pomoc w wypełnieniu rocznego zeznania podatkowego.

Poniedziałek przywitał mnie zapierdolem. Matka korporacja od samego rana podrzuciła nas na wysokość lamperii a potem tylko podkręcała tempo. Około godziny siedemnastej musiałem zerknąć w dowód osobisty, by przypomnieć sobie jak się nazywam, ale nic nie wskazywało na to, by ten dzień miał się rychło skończyć. Od 18-tej, mocno już zniecierpliwiony zacząłem ostentacyjne zerkać na zegarek i w końcu, po pół godzinie ktoś z się zreflektował, że chyba mi się śpieszy…
O jak mi się śpieszyło! Dwa kilometry do hotelu pokonałem w 10 minut, co daje po 5min. na kilometr, w dżinsach i z laptopem na plecach. W hotelu szybka przebierka, ciuchy na plecy i wio, kolejne 3km do boxa. Padający deszcz zafundował idealnie chłodzenie i na miejsce dotarłem kilka minut przed czasem.

CrossFit White Wolf okazał się być malutką, może 10×4 metry kwadratowe miejscówką, w której do niedawna odbywały się zajęcia z jogi. Kilka sztang, RIG w wersji mocno kompaktowej, parę ergometrów. Na WODzie, który kończył się gdy przybiegłem, było pięć osób. Na zajęciach z jogi –  trzy (razem ze mną i trenerem) – widać było, że to świeże i kameralne miejsce. Z drugiej strony miało to ten plus, że załapałem się na zajęcia niemal indywidualne.
Pierwotnie planowałem przyjść na WODa i złachać się jak Greg Glassman przykazał, później jednak zdecydowałem, że zapiszę się na klasę z jogi –  było to o tyle rozsądne, że na WODa i tak bym nie zdążył a na jodze nigdy nie byłem, więc wpadło nowe doświadczenie.

Po całym dniu korpozapieprzu  rozciąganie i  mantrowanie zrobiło mi dobrze jak Jenna Jameson w złotych latach swojej kariery. Po godzinie byłem tak zresetowany i wyluzowany, że mało co mnie interesowało a przy okazji podpatrzyłem kilka fajnych sztuczek na mobilność.
Pozostało tylko nabyć okolicznościową koszulkę i zwijać się do hotelu

Drugiego z boxów nie udało mi się odwiedzić, ponieważ musiałem wziąć udział w korpokolacji i wymuszonych rozmowach na neutralne tematy. Ale nie było to znowu tak jałowe i pozbawione ekscytacji, jakby się mogło wydawać. Z racji tego, że kolacja odbywała się w modnym i drogim miejscu, do którego za własną kasę nigdy w życiu bym nie poszedł, miałem okazję na własnym podniebieniu przekonać się, co znaczy współczesna modna kuchnia oraz utwierdzić się w przekonaniu, że zjedzenie własnego posiłku przed wyjściem do lokalu to świetny pomysł nie tylko wtedy, gdy zamierzasz chlać na umór 😉

Trzeciego dnia dałem jasno do zrozumienia, że 18.30 to koniec mojego korpodnia pracy.  Tym razem nie musiałem gnać na wariata do hotelu i z powrotem, ponieważ przezornie zabrałem ze sobą ciuchy na trening a biuro okazało się mieścić może z 500m od boxa . Aby zaoszczędzić sobie nerwówki last minute napisałem maila z prośbą o dokładne wytyczne jak trafić na miejsce. Otrzymane instrukcje były tak precyzyjne, że nawet ślepy by trafił –  więc były szanse że i ja dotrę na prawilnego WODa

CrossFit Downtown okazał się być konkretną miejscówką. Ulokowany w  czymś, co wyglądało na skrzyżowanie magazynu z podziemnym garażem, wypełniony był markowym sprzętem od Rouge (aż strach było kettlem stuknąć). Dwie duże ściany zabudowany były rackami i drążkami, środek zaś zajmowała konstrukcja podobna do tej, jakie spotkać można w wojskowych małpich gajach –  zdecydowanie był to najciekawszy RIG, jaki do tej pory widziałem

W obu lokalizacjach czułem się jak u siebie –  zarówno dlatego, że przyjęto mnie bardzo ciepło i na luzie, jak też dlatego, że CrossFit wszędzie jest taki sam i bez problemu odnalazłem się w ćwiczeniach. Ciekawostką natomiast była konieczność uprzedniego zapisania się na zajęcia przez Internet –  coś, z czym nie spotkałem się w  żadnym z polskich boxów.
W obu BOXach obowiązuje limit dziesięciu osób na klasę, co w przypadku CF Downtown może wydawać się dziwne, bo miejsca tam sporo i spokojnie ze dwadzieścia osób się zmieści, ale rozumiem że chodzi tu o to, że 10 osób to bezpieczny limit  na jednego trenera. Większa liczba ćwiczących sprawia, że trener nie jest w stanie poświęcić należytej uwagi –  więc ustawia się limit taki, aby był komfortowy zarówno dla ćwiczących, jak i prowadzącego. Jest to bardzo fajne rozwiązanie i czasem żałuję, że nie ma go w rodzimych BOXach, ponieważ to, co czasami dzieje się na popołudniowych klasach przypomina walkę o karpia w Lidlu.
Ale to nie mój problem, bo o szóstej rano miejsca jest tyle, że można tańczyć z ergometrem 😉

Sam trening był bardzo fajny, bo robiłem coś nietypowego – ćwiczenia z talerzem, bez gryfu – zaś na koniec była wisienka w postaci mózgojeba na wiosłach. Jedynym minusem wizyty w CF Downtown był fakt, że nie mieli boxowych koszulek na sprzedaż –  więc z lansu nici.

Z trzech zaplanowanych boxów udało mi się odwiedzić tylko dwa –  ale nie były to jedne sportowe doświadczenia tego wyjazdu. Powrót do kraju zakończył się mocnym akcentem, ponieważ z racji bardzo krótkiego czasu na przesiadkę z Kopenhagi do Warszawy musiałem zasuwać biegusiem z jednego końca lotniska na drugi. Oj, co to był za sprint! Siedmiokilowa torba w dłoni i pełna petarda między wózkami, pasażerami, stoiskami i wszystkim tym, co można znaleźć na lotnisku. Do bramek dobiegłem spocony jak świnia, ale szczęśliwy –  bo raz, że obyło się bez nocowania na lotnisku, a dwa, że w końcu się ten CrossFit na coś przydał.
Regularry play and learn new sports, psia jego mać 😉

CrossFitowe wrażenia z wizyty na zachodzie mogę skwitować jednym zdaniem: Nie mamy się czego wstydzić. Miejscówki mamy duże, świetnie wyposażone i niczym nie ustępują swoim zachodnim kuzynom. Kadrę trenerską mamy konkretną i profesjonalną; poziom CrossFitterów również nie odbiega od  reszty świata (skończyłem z drugim czasem w grupie a jakimś przesadnym wymiataczem nie jestem) – więc spokojnie możemy jechać w świat i mówić jestem z Polski.

Można jechać między ludzi i trenować jak równy z równym – zarówno na moim, amatorskim poziomie, jak i na poziomie zawodowym – co mam nadzieję już niebawem nasze zuchy potwierdzą na regionalsach.

Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.

(1) Komentarz

  1. Trochę wiedzy nikomu nie zaszkodzi, dlatego dzielę się z Wami

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *