Jakiś czas temu trafiłem w sieci na felieton Macieja Dowbora, postaci w polskim Triatlonie dość znanej, w którym to felietonie autor opiewał dobroczynny wpływ, jaki mieszkanie pod miastem ma na jakość i częstotliwość treningów.
Ponieważ przez dwa lata mieszkałem pod miastem (20km od Warszawy) i mam na ten temat nieco inne zdanie, pozwolę sobie na małą (no dobra, nie taką znowu małą) polemikę.
Pan Maciej, swoim felietonie o tytule chcesz uprawiać sport, wyprowadź się z centrum, pisze o sytuacjach, gdy mieszkając w hotelach w centrum miast nie miał warunków do treningu. Jest to uwaga jak najbardziej słuszna, ponieważ Centrum, z racji tego że jest w centrum jest zatłoczone – zawsze i wszędzie – taka jego specyfika.
Inną specyfika centrum jest też to, że jest koszmarnie drogie i aby kupić w nim mieszkanie (albo wynająć) trzeba mieć KUPĘ forsy. Spośród moich znajomych nikt, ale to NIKT nie kupił mieszkania w centrum – bo nikogo na to nie stać – po prostu. Ci, którzy mieszkają w centrum albo mają mieszkanie po rodzinie (kochani dziadkowie) albo są studentami i wynajmują.
Jeszcze raz więc powtórzę: NIKOGO z moich znajomych nie stać na mieszkanie w centrum – więc argument, że w centrum nie ma gdzie trenować dotyczy albo garstki szczęściarzy, która dostała mieszkanie po dziadkach, albo jeszcze mniejszej garstki, którą stać na zapłacenie kilkunastu tysięcy złotych za metr kwadratowy.
Mówiąc krótko jest to problem marginalny.
Ja, jak i większość moich znajomych mieszkamy w warszawskich blokowiskach. Ze wszystkimi swoimi wadami, mają one tę zaletę, że w miarę blisko z nich do lasu, parku etc. Wiadomo, że w parku kilometrówek na rowerze się nie zrobi, ale zawsze można wskoczyć na ścieżkę rowerową (których w Warszawie jest ponad 400km) i podjechać tam, gdzie można przycisnąć w pedał. Ostatecznie można zapakować rower do metra i podjechać do Kampinosu, gdzie można grzać do oporu.
Tytuł chcesz uprawiać sport, wyprowadź się z centrum jest więc nieprawdziwy, ponieważ centrum miasta z racji świetnej komunikacji i bliskości basenów, siłowni, parków etc. daje ogrom możliwości trenowania. Jedynym sportem, który w centrum naprawdę trudno jest uprawiać, jest kolarstwo – ale to chyba oczywiste i nie wymaga tłumaczenia.
Choć może nie dla wszystkich – więc już tłumaczę.
W mieście brak jest warunków do trenowania kolarstwa – bo miasto, jak sama nazwa wskazuje, to twór stworzony do mieszkania. Owszem, są w nim obiekty sportowe, ścieżki rowerowe, ale oczekiwanie, że będzie można w takim miejscu trenować jazdę rowerem z prędkością grubo powyżej 30km/h jest zwykłą fanaberią i brakiem wyobraźni. Wszyscy wiemy, jak wyglądają realia komunikacyjne w wielkich miastach i trzeba się z tym po prostu pogodzić, albo wyprowadzić na wieś.
No, chyba że ktoś lubi pajacować w towarzystwie masy krytycznej – ale to już temat na inną opowieść.
Wsi spokojna wsi wesoła…
Jak napisałem na wstępie, pod miastem mieszkałem dwa lata. Był to czas, gdy nie miałem rodziny ani samochodu – więc z jednej strony obowiązków było dużo mniej niż obecnie, z drugiej zaś brakowało ogromnego udogodnienia jakim jest auto.
Jak większość ludzi w Warszawie pracowałem od 9 do 17. W praktyce wyglądało to tak, że aby na 9 być w biurze, musiałem wyjść z domu o 7, dojść na stację kolejową (kwadrans) dojechać do centrum (teoretycznie 50 minut, ale z kolejami to zawsze ruletka) dojść do metra, dojechać na Wierzbno, tam wsiąść (albo i nie) w zatłoczony do absurdu tramwaj, dojechać na Mordor i tam, spocony jak zwierzę, zrobić dziesięciominutowy spacerek do matki korporacji. Średnio licząc droga w jedną stronę zajmowała mi dwie godziny.
Gdy zamiast pociągu wybierałem komunikację podmiejską, czas dojazdu mógł się wydłużyć do trzech, albo i więcej godzin, ponieważ dojazdówki Otwock-Warszawa były zakorkowane z każdej strony. Szczególnie zimą, albo gdy popadało.
Dni, w które drogę do pracy zamykałem w 1,5 godziny zaznaczałem w kalendarzu jako świąteczne.
Dwie godziny w jedną stronę daje cztery godziny dziennie na dojazd. Dodając do tego 8 (jak nic w pracy nie wyskoczy) godzin w korpo, otrzymujemy 12 godzin spędzonych na pracy – czyli od siódmej rano do siódmej wieczór. Aby wyjść o siódmej rano trzeba wstać przed szóstą – bo prysznic, śniadanie, choć ze dwa słowa z wówczas jeszcze nie-żoną. Wracając o siódmej wieczorem, po trzynastu-czternastu godzinach aktywności ostatnim, na co miałem siłę, była aktywność fizyczna. Skotłowany robotą i staniem w korkach wciśnięty pomiędzy spoconych ludzi (w autobusie) albo wypitych po fajrancie robotników (w pociągu) jedyne, na co miałem siłę to odkorkowanie browara, odpalenie gry video i kompletne odmóżdżenie.
Mieszkając pod miastem miałem las na wyciągnięcie ręki – piękny sosnowy las, w którym zapach wręcz ukręcał nos. Niestety, gościem w tym lesie byłem raz , góra dwa razy w trakcie weekendu – bo w tygodniu zwyczajnie nie było a to ani siły ani czasu. W tygodniu bliskość przyrody była dla mnie jak lody, które miałem pod samym nosem, ale nie miałem siły ich zjeść.
Kilka razy próbowałem dojeżdżać rowerem do pracy, ale jazda drogą bez pobocza w godzinach porannych korków nie należała do najprzyjemniejszych i najbezpieczniejszych aktywności. W centrum miasta kierowcy mają jeszcze jako takie skrupuły, bo kamery, światła i inni ludzie.
Na drogach podmiejskich panuje wolna amerykanka.
tupot małych stóp
Gdy zacząłem myśleć o rodzinie jasnym się stało, że mieszkanie pod miastem nie wchodzi w grę. Nie mogąc liczyć na pomoc ze strony rodziny, musiałem odpowiedzieć sobie na jedno zasadnicze pytanie: jaki jest sens posiadania dzieci, skoro nie będę miał dla nich czasu? Skoro teraz, jako kawaler, spędzam 12 godzin na pracy i dojazdach, skąd i w jaki sposób wykroję czas na bycie ojcem, wychodząc z domu gdy dziecko jeszcze śpi a wracając gdy już śpi? Mało tego – wychowywać je będzie obca mi osoba (o ile znajdę taką, która będzie chciała pracować po 12h na dobę) i kosztować będzie mnie to ze 3/4 ciężko zarobionej (w dojazdach!) pensji.
Jak ogarnę przedszkole, które otwarte jest w tych godzinach, w których ja dojeżdżam do pracy i co zrobię gdy utknę w korku jadąc po odbiór dziecka? A co z dojazdami do lekarzy – bo przecież dziecko choruje – jak ogarnąć dojazdy z miasta pod miasto na określone godziny wizyt? A nagłe wypadki? Sytuacje nieprzewidziane?
I jak w to wszystko wcisnąć treningi?
Mieszkanie w mieście ma olbrzymią zaletę: wszędzie jest relatywnie blisko. Fajnie, jeśli ktoś ma rodzinę do pomocy, dziadków, ciotkę, opiekunkę czy kogo tam jeszcze – ale dla rodziny atomowej typu 2+1, gdy oboje rodziców pracuje, mieszkanie w mieście to jedyna opcja dająca szanse na jako takie życie poza pracą i rodziną. Mieszkając w mieście, posiadając samochód, można życie poukładać tak, że znajdzie się w nim czas i na pracę i na obowiązki rodzinne i na odrobinę własnej przyjemności – ale to tylko dlatego, że wszędzie jest blisko i nie trzeba stać w dojazdowych korkach.
Obecnie droga do pracy zajmuje mi 30 minut, do lekarza mam 20, do przedszkola i szkoły 5 minut piechotą – wszystko mam tak zorganizowane, by nie stać w korkach, nie martwić się o dojazdy, by koniec końców mieć z życia również coś dla siebie. Nie ma szans aby taki układ wypracować mieszkając pod Warszawą w układzie 2+1, po prostu NIE MA.
W mieście, gdy padnie mi auto (akurat teraz stoi w warsztacie, ponieważ blacharka się robi) w zasadzie tego nie odczuwam – wsiadam w metro, w autobus, czy inny tramwaj i może nieco dłużej, ale dojeżdżam tam, gdzie muszę. Na wsi, gdy padnie ci auto jesteś w ciemnej dupie i koczujesz na przystanku tak, jak ja koczowałem. No, chyba, że masz dwa auta – ale wtedy to tylko pozazdrościć statusu materialnego..
Jesteś tym, co jesz
Jak pisałem, aby dojechać do pracy na dziewiątą, wstawałem przed szóstą a z domu wychodziłem o siódmej rano. W tak krótkim czasie nie ma mowy, by przygotować sobie do pracy coś zdrowego i pożywnego. Gdy 12 godzin później wracałem złachany do domu, stanie przy garach było ostatnim, co przychodziło mi do głowy. W weekend, gdy miałem jako taki luz (bo przecież trzeba załatwić wszystko to, na co w tygodniu nie ma czasu ani siły) również nie uśmiechało mi się stanie przy garach, ponieważ każda chwila spokoju była na wagę złota. W efekcie żywiłem się tym, co zjadłem po drodze a to, jak wszyscy wiemy, zdrowe nie jest.
Wracając do domu również jadłem śmieci, ponieważ na trasie Mordor-Centrum ciężko jest kupić coś normalnego. Jedzony w pośpiechu posiłek popołudniowy (który zjeść trzeba, bo nie wiadomo ile zajmie powrót) składał się głównie z kebabów, KFC, słodkich bułek i innego śmiecia, który choć niezdrowy miał tą zasadniczą zaletę że był pod ręką i dawał szybki strzał prostych cukrów, które po ciężkim dniu w pracy przynosiły chwilę prostej przyjemności.
Jeśli wracałem na głodnego, zapach z mijanej po drodze pizzerii nie dawał i żadnych szans – a z pizzą, jak wiadomo, doskonale współgra piwo, najlepiej nie jedno – bo jednym to człowiek tylko ciśnienie sobie podniesie…
Mieszkając pod miastem rozpasłem się jak świnia – byłem najgrubszy w całym swoim życiu. Było to wynikiem kilku czynników, które zebrane do kupy nie dawały żadnych szans na normalne odżywianie. Owszem, można było wykupić catering dietetyczny – ale to koszt ok tysiąca złotych miesięcznie…
Ach gdzie ta kraina…
Pan Dowbor podsumowuje swój wpis takimi oto słowami: Wnioski są więc proste. Jeżeli chcecie uprawiać sport, wyprowadźcie się z centrum. Nie dość, że przyjemniej i prościej będzie Wam się trenowało, to jeszcze zaoszczędzicie kupę pieniędzy. W końcu peryferia miasta są nieporównywalnie tańsze. A nadwyżkę finansową zawsze można przeznaczyć na fajny obóz sportowy, albo …lepszy rower. Przecież w sporcie zawsze znajdą się jakieś ekstra wydatki.
Czytam to i zastanawiam się, gdzie ta Arkadia, bo tam, gdzie ja mieszkałem, ceny za metr kwadratowy były owszem, mniejsze, niż w Warszawie, ale już za jedzenie czy usługi płaciłem tyle samo, co w stolicy. Zresztą – pieniądze, które (teoretycznie) zaoszczędziłbym i tak musiałbym wydać na catering dietetyczny, ponieważ nie miałbym czasu na przygotowywanie zbilansowanych posiłków. Prawdę mówiąc nie miałbym czasu na nic z treningami na czele, ponieważ byłbym zbyt zajęty dojazdami do pracy/szkoły/lekarza i wszędzie tam, gdzie zagna nas tzw. dorosłe życie.
Przeprowadziłem się spod miasta do miasta właśnie po to, by mieć czas na życie. By nie spędzać go w korkach wściekły, że marnuję czas w sznurku aut. Może nie biegają mi sarny za oknem i nie mogę beztrosko pognać rowerem przed siebie, ale gdy dziecko nagle zachoruje, wskakuję w auto i w ciągu kwadransa jestem u lekarza. Najbliższy CrossFitowy box mam 1,5 stacji metra albo 10 minut rowerem od domu. Do lasu mam 3,24km liczone od klatki schodowej do pierwszych drzew. Gdy znudzą mi się Kabaty, ścieżką rowerową mogę dojechać w drugi koniec miasta – do Kampinosu. Zamiast betonowej pustyni mam gniazdo srok w drzewie, które rośnie 2 metry od mojego balkonu.
Mam wszystko, czego mi trzeba i mam to na wyciągnięcie ręki.
W mieście.
Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.
Dla każdego, kto chce mieć głębsze zrozumienie tematu, polecam tę lekturę.
Te treści są warte uwagi nie tylko specjalistów. Każdy powinien to wiedzieć