Przy okazji rozmów na temat CrossFit Open często pada argument, że wspólna rywalizacja przy okazji tak ważnego eventu jest dla wielu CrossFitterów okazją do przekroczenia kolejnych granic, zrobienia czegoś, co do tej pory było poza zasięgiem. Że choćby dlatego warto wziąć udział w CrossFit Open, by dać się ponieść fali i wejść na wyższy poziom nie tylko sportu, ale też krosfitowej zajawki.
Do argumentów tych podchodziłem z mieszanymi uczuciami, bo z jednej strony rozumiem, że kogoś może to faktycznie nakręcić i dać siłę do zrobienia czegoś, o czym marzył od dłuższego czasu; z drugiej strony jednak moje własne doświadczenia mówią mi, że nie tędy droga.
Półtora roku temu, przy okazji wigilijnego WODa w CrossFit Mokotów zrobiłem 22 bar Muscle Upy. Było to dla mnie coś nieprawdopodobnego, bo raz, że Bar MU był dla mnie wciąż ruchem świeżym, nieotrzaskanym i robionym w oparach ekscytacji a dwa, że owe BAR MU były tylko częścią kolosalnego WODa od outlaw Barbell.
Biorąc udział w tym treningu wiedziałem, na co się piszę, bo znałem swoje możliwości i widziałem, co było na tablicy rozpisane – ale cała ta wiedza uszła gdzieś bokiem, bo byli wszyscy znajomi, była atmosfera krosfitowego święta i bibki po treningu. Krótko mówiąc włączyła się adrenalina a wyłączył rozum.
Ukończywszy godzinnego kolosa z 22 BAR MU czułem się niezniszczalny i byłem na takim haju, który zrozumie tylko ten, kto choć raz w życiu wykonał coś, co uważał za niemożliwe. Niestety, jak za każdy haj, tak i za ten przyszło mi się zapłacić – a cena była słona: rozwalone lewe ramię i kilka miesięcy wyłączenia z grupowych treningów.
Rzecz jasna, mam świadomość że każdy jest inny, ma inne ciało itd., ale wiedząc to co wiem, bazując na swoim doświadczeniu uważam, że przekraczanie granic przy okazji różnych eventów to kiepski pomysł. Uważam tak, ponieważ w moim przypadku niemal każde popłynięcie z falą kończyło się jakimś kuku – mniejszym lub większym, ale zawsze coś się działo – i kiedy opadło uniesienie i zeszła adrenalina, zostawałem z tym nowym PRem i perspektywą przerwy od sportu.
A po kilku dniach, gdy uczucie dumy zwietrzało, pozostawał zwykły głód i poczucie odstawienia na boczny tor.
Moim zdaniem, jeśli czegoś nie potrafisz na co dzień a jest to rzecz technicznie wymagająca – typu Muscle Up, czy rwanie do siadu – to robienie tego po raz pierwszy w trakcie rywalizacji jest głupim pomysłem – i już tłumaczę dlaczego.
Jeśli bierzesz się za coś na fali, to bankowo nie przyłożysz do ruchu takiej uwagi, jak powinieneś – bo emocje, adrenalina, odrealnienie. Świetnie to widać na przykładzie klasy technicznej z ciężarów i zwykłego WODa. Podczas klasy technicznej rwanie idzie niczego sobie, trener chwali i w ogóle – a w trakcie WODa, gdzie jest adrenalina, ambicja i ściganie z kolegami, technika dwuboju… no powiedzmy, że nie jest tak idealna, jak powinna.
I weźmy teraz jakiś ruch, którego nie potrafisz wykonać na chłodno, na skupieniu, na co brak ci albo siły albo techniki, albo obydwu tych rzeczy na raz – i zrób go na czas, w atmosferze rywalizacji…
Weź proszę trzy głębokie wdechy i odpowiedz sobie na chłodno, jakie jest prawdopodobieństwo, że NIE ZROBISZ sobie krzywdy?
Rysiek Froning znany jest z powiedzenia, że w trakcie treningu słuchasz swego ciała a w trakcie zawodów każesz mu się zamknąć. Lubimy je powtarzać, bo to zgrabne powiedzonko i daje +5 do prawilności. Rzecz w tym, że pomiędzy nami, zwykłymi krosfiterami a Ryśkiem od różańca zieje przepaść i stosowanie jego filozofii na potrzeby pracownika biurowego, który 3-4 razy w tygodniu robi WODa i raz na dwa tygodnie zaliczy klasę z ciężarów to jakieś nieporozumienie.
Mamy inne style życia, inne cele a nasze krosfity to dwie różne dyscypliny sportu, w związku z czym człowiek, który CrossFitem zajmuje się hobbystycznie, powinien w ogóle zapomnieć, że ktoś taki jak Froning w ogóle istnieje.
Przekraczanie granic podczas zawodów/eventów ma sens w przypadku zawodników z doświadczeniem – takich, którzy nie zastanawiają się nad techniką, bo ruchy wykonują automatycznie. W ich przypadku ryzyko zrobienia sobie kuku jest mniejsze, bo wiedzą co robią.
W przypadku Kowalskiego, który tej bazy nie ma, jest to zwykła głupota.
Namawianie CrossFitterów amatorów na przekraczanie swoich granic w trakcie eventów ma tyle samo sensu, co namawianie biegacza, który do tej pory robił niezobowiązujące dyszki do przebiegnięcia maratonu, czy wzięcia udziału w biegu przełajowym. Owszem, niejednemu się to uda, ale cała masa innych zrobi sobie kuku i skończy u fizjoterapeuty. Ale i to nie jest najgorsze – bo najgorsze będzie to, że z ich osiągnięcia nic nie wyniknie tak samo, jak samo nie wynikło z moich 22 BAR MU.
Bo kiedy opadnie adrenalina i zostajesz sam na sam z kontuzją, nie da się uciec przed konkluzją, że z tego jednorazowego PRu KOMPLETNIE NIC nie wynikło – nie stałeś się od niego lepszym sportowcem, nie wszedłeś na wyższy poziom. Z całą brutalnością dociera do ciebie, że nie ma dróg na skróty i na każdego skilla trzeba sumiennie pracować a nie liczyć na adrenalinowy haj.
I oczywiście postanawiasz sobie sumiennie pracować – bo już poczułeś ten smak zwycięstwa – ale to dopiero za kilka miesięcy, jak się kontuzja zagoi…
Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.
Jeśli chcesz spojrzeć na świat z innej perspektywy, ten artykuł jest dla Ciebie.