Zdrowie

Najsłabszy mięsień

Odpoczynek to element planu treningowego – głosi jedno ze sportowych haseł. W tym samym czasie inne mówi, że nie ma czegoś takiego, jak przetrenowanie – jest tylko lenistwo (Nie ma takiego miasta jak Londyn; jest Lądek, Lądek zdrój…). Słuchając ich czuję się jak w trakcie debaty politycznej – dwóch dyskutantów, siedem opinii i jeden wielki mętlik w głowie. Komu tu wierzyć, kogo słuchać? Iść za własnym rozsądkiem, czy słuchać się mądrzejszych?
A może po prostu mieć wszystko w dupie i robić swoje – na przykład dzień restowy?

poleż, bo się zmęczysz

Odpoczynek nie ma dobrej opinii. Ciężko się podlansować na taki dzień –  bo co to za osiągnięcie, że nic nie robisz? Ludzi interesują wyniki, rekordy, kilometry i kilogramy. Nie ma rekordów –  to nie ma o czym gadać. Kogo to interesuje, że czujesz się jak szmata do podłogi i musisz odsapnąć, bo się w szwach prujesz? Prawdę mówiąc, na odpoczynek po ostrym treningu jeszcze można się podlansować –  bo to znaczy, że było ostro, że wydarzyło się COŚ, co usprawiedliwia chwilę  słabości – ale na taki zwykły, planowy rest? Toć to nie wypada…

Ciężko jest odpoczywać, gdy co drugi (nie)znajomy trzaska PRy i siódme poty leją się wiadrami. Jeszcze ciężej, gdy masz nie tyle ciśnienie, co wewnętrzną chęć na trening. Najciężej zaś, gdy bardzo chcesz,  nie czujesz się zmęczony, nic nie boli i jedynym co trzyma cię w ryzach jest świadomość, że rozsądnie byłoby odpocząć. To świadome odmawianie sobie przyjemności jest jak tortura. Niby coś tam próbujesz sobie racjonalizować, że wypoczęty będziesz mieć jutro lepsze wyniki, że samochód tankujesz ZANIM zapali się lampka rezerwy, ale tak naprawdę wściekasz się jak dzieciak, któremu odmawiają cukierków bo cię brzuch rozboli. Na poziomie rozumowo-rozsądkowym wszystko wiesz i rozumiesz, ale na poziomie emocjonalnym dociera do ciebie tylko jedno: ktoś mi tu odmawia przyjemności i tym kimś jestem ja sam..

langsam,langsam, aber sicher

Wiele się mówi o rozsądku, planowym podejściu do ćwiczeń, umiejętnym równoważeniu treningu i odpoczynku – ale są to, mam wrażenie, porady dla ćwierć, pół i więcej zawodowców. Amator robi swoje dla frajdy a we frajdzie (jak we wszystkim co przyjemne) strasznie łatwo się zatracić. Ile to razy wychodziłem na trening z myślą ok, dziś zrobię to na chłodno, plan jest taki a taki, powoli i metodycznie do celu po czym nie zdążyłem nawet skończyć rozgrzewki, gdy w głowie zapalał się wielki neon z napisem w trupa, kurwa!

Wszystkiemu winna jest adrenalina (najlepiej od razu znaleźć kozła ofiarnego –  potem już z górki) która wyłącza rozum i włącza instynkty. Łatwo jest robić plany na chłodno, ze spokojnym tętnem, w codziennym ubraniu, z kawką w dłoni. Dużo trudniej jest się opanować, gdy serce wali 170-180 razy na minutę, organizm wchodzi w tryb alarmowy i wyrzuca do krwiobiegu substancje odpowiadające za przetrwanie. Ciężko jest się kontrolować, gdy ciało czuje się zagrożone a w mózgu gotuje się wywar z euforii i ambicji.
Dodaj szczyptę ego i otrzymasz miksturę wybuchową…

Niemal zawsze planuję zrobić trening na chłodno – spokojnie, metodycznie, niczym księgowy odhaczający kolejne pozycje z faktury –  i niemal zawsze mi się to nie udaje. Zegar rusza, rozum staje –  dziękuję, pozamiatane.
Od czasu pierwszej poważnej kontuzji powoli się to zmienia, coraz częściej udaje mi się iść z planem, niemniej regularnie wracają akcje na przypał, gdy nagle coś mi odbije, ego rzuci się na mózg i zajadę się w trupa bo co, ja nie dam rady?. I klnę potem na siebie, że taki stary a taki głupi, że to nie pierwszy raz kiedy tak sobie dogodziłem, że oczywiste było że za wcześnie/za mało techniki/za mało siły. Że wystarczyło użyć mózgu i dokonać chłodnej analizy sytuacji –  tylko weź i myśl na chłodno, gdy już jesteś po rozgrzewce…

Co prawda niewiele to zmienia, ale nie jestem w tym osamotniony – jazda w trupa i na wariata jest powszechna wśród wszystkich sportowców amatorów. Świetnie to widać na startach zorganizowanych, gdzie ludzie biegną maraton do końca, choć od połowy trasy odwiedzają każdy punkt medyczny, czy też człapią ostatkiem sił przystając co kilkaset metrów.
Porywanie się na maratony mimo braku doświadczenia na długich dystansach, bieganie mimo kontuzji, bieg w trupa –  to są rzeczy tak normalne i codzienne, jak rozwodnione piwo w knajpie. Wszyscy je popełniają, bo wszyscy upijają się adrenaliną – nic, tylko przyklejać akcyzę i odprowadzać podatek do Skarbu Państwa.

W CrossFicie jest nie inaczej – ile to razy widziałem asa, który na sztangę założył dużo więcej, niż powinien i tańczył z tym dopóki trener go nie opieprzył. Do dziś pamiętam (i mam zdjęcia) zucha z Amarok East Side Challenge, który rwanie robił z tak KOSZMARNĄ FORMĄ, że aż dziw bierze, że dla własnego dobra nie został zdyskwalifikowany.
A to wszystko przez emocje, przez adrenalinę; przez zajebiście silne ego i mikry rozsądek. Słabe jest to i głupie – sam jestem winien tych błędów – ale wiem też, że rozum i opanowanie są proste tylko w teorii.
W praktyce są to dwa najtrudniejsze ćwiczenia.

zimno, zimniej, z premedytacją

Podziwiam ludzi, którzy są w stanie trenować na chłodno – wychodzą na trening z jasną wizją tego co mają zrobić, jak mają zrobić – i jedyne, co im pozostaje to dać z siebie wszystko, by ten plan zrealizować. Autentycznie ich podziwiam, bo sam tak nie potrafię. W teorii wszystko wiem i rozumiem – że duże, dalekosiężne cele (powiedzmy sobie start w zawodach, wyrwanie stówy nad głowę itp.) nie realizują się na wariata, że kluczem do nich jest systematyczność, konsekwencja i opanowanie; że  na wariata to krzywdę można sobie zrobić a nie progres – to wszystko niby wiem, ale potem słyszę ten cholerny pik zegara i żegnaj rozumie, widzimy się za dwadzieścia minut.

Gdy uprawiałem sport dla sportu biegałem sobie jak mnie poniesie. Miała być dycha, ale nogi jakoś dobrze niosły –  więc poleciałem połówkę; nic tam, że wczoraj były solidne podbiegi – dobrze się biegło, więc biegłem ile wlazło a w mięśniach kumulowały się mikrourazy.
Nie inaczej wyglądały początki CrossFitu – mam jeszcze trochę siły, jeszcze adrenalina nie wywietrzała z głowy –  to hopsa, jeszcze sześćdziesiąt Burpees, pod korek, do oporu, w trupa – bo w trupa najlepiej.
Dopiero z czasem zaczęło do mnie docierać, że nie tędy droga, że rzeczy duże i trudne wymagają czasu i cierpliwości, że trzeba być wypoczętym i przygotowanym na porażki, że ego to najgorszy doradca – to wszystko przyszło z czasem i prawdę mówiąc cały czas przychodzi, bo wciąż jeszcze zdarzają mi się ataki zaćmy na mózgu. Wciąż jeszcze kusi, by poddać się emocjom i polecieć w trupa.

Bo jazda w trupa jest fajna. Jest niebezpieczna, na dłuższy dystans niewydajna, więcej z niej szkody, niż pożytku –  a mimo to jest w niej jakiś urok. Redukcja do półzwierzęcego stanu,  wyłączenie hamulców, bluzgi na ustach i piana na pysku mają w sobie jakąś magię –  są jak dobry alkoholowy rausz, na którym już nic się nie liczy. Masz klapki na oczach i fokus na jeden konkretny cel – złapać, pokonać, bez względu na koszta pokazać kto tu rządzi –  pierwotny instynkt łowcy/wojownika nie zna litości tak dla ofiary jak i samego siebie. Kiedy walczysz nie ma sentymentów –  czas lizania ran przyjdzie później.

Jazda na wariata to luksus amatorów. Gdy  zaczynasz do sportu podchodzić nieco poważniej takie podejście przestaje się opłacać –  ryzyko zrobienia sobie kuku i wyłączenia z treningów na dłuższy czas robi się zbyt duże, by sobie pozwalać na chwilę zapomnienia.
Jazda na wariata jest też nieopłacalna dla amatorów, bo choć ci mają dużo mniej do stracenia niż zawodowcy, przegrzanie się tuż na starcie nie jest niczym przyjemnym. Przegrzałem się i w biegu i podczas WODa –  i w obydwu przypadkach było bardzo niefajnie – kolka, koszmarny spadek wydajności i złość na własną głupotę, że w zasadzie już pozamiatane. Bo nie jest fajne, gdy spalasz się zanim na dobre się rozkręcisz – to trochę jak przedwczesny wytrysk – jeszcze się impreza na dobre nie zaczęła a już wyświetlają napisy końcowe…

Najlepsze treningi to te metodyczne, kiedy uda się okiełznać emocje i pojechać zgodnie z planem. Poszatkować zadanie na kawałki i odhaczać po kolei małe kawałeczki –  to w moim przypadku najlepszy przepis na efektywny trening. Nie daje może aż takiego adrenalinowego kopa, jak jazda w trupa, ale wyniki które przynosi mówią same za siebie –  większość życiówek i PRów zrobiłem na chłodno a zdecydowaną większość kontuzji (jeśli nie wszystkie) złapałem wtedy, gdy dawałem ponieść się emocjom.
Wnioski są oczywiste.

Jedno z moich najbardziej nie-ulubionych powiedzonek brzmi łańcuch jest tak mocny, jak jego najsłabsze ogniwo. Nie lubię go, bo jest cholernie prawdziwe. Gdy najsłabszym ogniwem jest opanowanie i zimna krew, treningi są chaotyczne i niebezpieczne. Szarpie się człowiek, wykonuje nerwowe ruchy a czasem zwyczajnie leci w trupa, co jest tyleż widowiskowe, co nieodpowiedzialne.

Fajnie jest dać się ponieść, ale bardzo niefajnie jest ponosić tego konsekwencje – dlatego dla własnego dobra, poza bickiem, klatą i kapturem, warto na każdym treningu ćwiczyć ten najsłabszy mięsień samokontroli.

Bo to właśnie zimna krew i opanowanie jest tym, co odróżnia zwykłego psychopatę od profesjonalnego zabójcy 😉

Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.

(1) Komentarz

  1. Polecam ten artykuł wszystkim, którzy cenią sobie mądre i przemyślane treści.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *