Jednym z najpopularniejszych CrossFitowych haseł jest to o strefie komfortu – że trzeba ją opuścić, że poza nią odbywa sie prawdziwy progres, że tam kształtują sie charaktery.
Wszystko pięknie i fajnie, rzecz w tym, że jak każde popularne hasło tak i to dość mocno rozmija się w rzeczywistością, bo – jak to zwykle w życiu bywa – slogan swoje a praktyka swoje.
Wyjście ze strefy komfortu oznacza, że przestaje być fajnie i zaczyna być nieprzyjemnie. Rzecz jasna, można to rozumieć na wiele sposobów – dla jednych będzie to zmuszenie sie do czegokolwiek (np. porannej gimnastyki) a dla drugich zagryzienie własnego ego (nienawidzę jak facet, nawet trener, mówi mi co mam robić). Umówmy się jednak, że nie mówimy tu o strefie dyskomfortu rozumianej jako nie chciało mi się ruszyć z domu, ale zmusiłem się do tego nadludzkiego wysiłku. Wpis jest o sporcie, więc przykładam do niego sportową miarę i mówiąc o wyjściu ze strefy komfortu mówię o wejściu do strefy bólu i walki z własną psychiką.
Mierząc tą miarą, dla kogoś, kto lubi podnoszenie ciężarów przewalenie kilku ton w zarzucie na wysoko nie jest żadnym wyjściem ze strefy komfortu. Owszem, zmęczy się taki delikwent, umorduje, ale choćby zarzucał ciężar maksymalny, nie będzie to jego strefa dyskomfortu, ponieważ on to lubi. Choćby mu zwieracz puszczał od założonych kilogramów, dźwiganie sprawia mu przyjemność – więc nie ma mowy o jakimkolwiek wyjściu ze strefy komfortu. Podobnie jest z pasjonatem gimnastyki – choćby miał sobie skórę z rąk zedrzeć na drążku – on to lubi, jest na swoim podwórku, nie ma tam niczego, co by go zaskoczyło. Roboty jest huk, ale lubi ją więc robi ją z przyjemnością.
Prawdziwa strefa dyskomfortu zaczyna się tam gdzie boli, gdzie robimy rzeczy których nie lubimy, gdzie rozum wyje weź kurwa przestań a jedynym, co pcha cię do przodu jest siła woli. Im bardziej czegoś nie lubisz, nie umiesz (a jedno z drugim jest często mocno powiązane) – tym mocniej wychodzisz ze strefy komfortu. Im mocniej zalewa cię kwas mlekowy, im bardziej brakuje ci tchu, im bardziej pali w mięśniach i dudni w głowie – tym dalej jesteś od swojego bezpiecznego miejsca.
Nie jest sztuką zrobić Fran w trzy minuty, gdy lubisz thrustery i podciągnięcia a twój PR w zarzucie na wysoko jest dwukrotnością masy ciała. Sztuką jest przebrnąć ją w dziesięć minut, gdy czujesz że zaraz urwie ci ręce a sztanga waży pięćset kilo. Sztuką jest powiedzieć głowie by zamknęła mordę i brnąć przed siebie w maszynce do mięsa. Tam jest prawdziwa strefa dyskomfortu. Tam się kuje charakter.
Powszechna w środowisku CrossFitowym niechęć do biegania, Burpees, czy dowolnej innej formy cardio bierze się stąd, że nie lubimy tego w czym jesteśmy słabi a wielu CrossFitterów to kondycyjne lebiegi. CrossFit kojarzy nam się z siłą – oponami, sztangami – i zapominamy, że jednym z trzech głównych filarów CF jest Cardio, MET-CON, kąpiel w kwasie mlekowym. Zapominamy, albo wybieramy sobie z CrossFitu to, co nam pasuje. Rzecz w tym, że robiąc tylko to, co lubimy i umiemy nie stajemy się lepsi. Owszem, to co do tej pory umieliśmy umiemy jeszcze bardziej, ale też braki, które mieliśmy do tej pory stają się jeszcze bardziej ewidentne – bo co z tego, że szarpniesz 2 stówy w martwym, czy 150 na klatę, skoro po 400 metrach sprintu charczysz jak stary gruźlik? Z CrossFitowego punktu widzenia owszem, jesteś bykiem, ale takim, który nie da rady się rozpędzić by solidnie pociągnąć z bani i byle torreador bez problemu zajdzie cię z boku i wpije szpadę w zadek.
Jeśli chcemy być uniwersalni – a takie jest przecież założenie CrossFitu – musimy wychodzić poza strefę komfortu i robić to, czego szczerze nienawidzimy. Rozumiem, że stoi to w sprzeczności z innym CrossFitowym porzekadłem make it the best hour of your day – bo przeca jak ma być the best to ma być przyjemnie – ale to nie o taką przyjemność chodzi. To ma być przyjemność wynikająca z pokonania swoich ograniczeń, wyjścia poza swoje słabości. Masz być nieprzytomny i dumny, bo zrobiłeś coś ponad swoje siły, nawet jeśli było to tylko 50 Burpees w siedem minut.
Aby stać się lepszym, zamiast uciekać od słabości trzeba je brać na warsztat każdego dnia i zacisnąwszy zęby przekuwać w siłę. Zagryźć ego, zapomnieć, że nie możesz i nakurwiać aż będziesz z siebie dumny.
A gdy pokochasz mózgojeba i polubisz kwas mlekowy, chleb smarowany bólem stanie się 100% paleo 😉
Artykuł odtworzony z historycznej wersji strony.
Warto czasami zatrzymać się i poświęcić chwilę na taką lekturę.